Z kilku dni zrobił się kawał czasu i prawdopodobnie łódka zostanie tu na całe lato. Niewykluczone, że jeszcze popłyniemy np. na Tobago i wrócimy potem z powrotem na Grenadę. Mieszkamy teraz na łódce w czwórkę, z parą znajomych, którzy swój katamaran wyciagnęli z wody na czas kilkumiesięcznego remontu. W ciągu dnia zajmujemy się swoimi sprawami, oni jeżdżą do stoczni jachtowej na południu Grenady, gdzie stoi ich jacht, my pracujemy na Canapesii, czekając cały czas na części zapasowe do naprawy toalety (zamówione w jednym ze sklepów żeglarskich). Mamy dwie toalety, ale obie elektryczne i żadna nie działa :). Na szczęście została już podjęta decyzja o zmianie chociaż jednej na mechaniczną w niedalekiej przyszłości (mimo mniejszego komfortu są mniej awaryjne).

Czasami udaje mi się mimo deszczu trochę pomalować, czasem upiekę jakiś chleb albo jagodzianki (z borówką amerykańską – jedyną dostępną a i tak głównie w formie mrożonej)… Muszę się pochwalić dość nietypowym osiągnięciem. Zaraz przy marinie jest świetna piekarnia, w której dostępne pyszne bagietki, chleby oliwkowe, serowe albo ciabatty, skutecznie mnie demotywują do pieczenia chleba na łódce. Niemniej Przemek zaaranżował nam spotkanie i zostaliśmy zaproszeni na poranne (nocne!) oglądanie całego procesu powstawania tych wszystkich smakołyków. Było to tym bardziej ciekawe, szczególnie dla mnie, że prawie wszystko robione jest ręcznie: od mieszania składników i wyrabiania ciasta, po formowanie kształtów i dekorowanie w fikuśny czasem sposób (poza ciastem na bagietki, które około pół godziny wyrabia maszyna). Mogłam więc podpatrzeć ciekawe tricki, posłuchać porad i zadać wszystkie gnębiące mnie pytania. Mimo takich pyszności dostępnych w piekarni każdego dnia, z zapałem zaczęłam obmyślać kolejne łódkowe wypieki.

W podzięce za zaproszenie, chciałam zrobić im mały prezent. Ale iść do piekarni z chlebem – bez sensu. Podzieliłam się więc zakwasem żytnim oraz przepisem na chleb na zakwasie – tutaj wszystko robi się na drożdżach (czasem proszku do pieczenia), z resztą myślę, że zakwas i w ogóle mąka żytnia to typowo wschodnioeuropejskie twory). Powstał już nawet pierwszy eksperymentalny bochenek, którego miałam okazję kosztować z samymi piekarzami (przemiła para!). Oczywiście chlebek wyszedł zupełnie inny niż mój łódkowy: bardziej delikatny i lżejszy (wyrabiany był maszynowo – to jednak sporo zmienia) i całkiem jasny, podczas gdy mój jest zwykle lekko szarawy (z resztą zawsze wychodzi mi inny…). Zapytałam czy mógłby się chociaż nieoficjalnie nazywać ‘polskim chlebem’ gdyby kiedykolwiek zdecydowali się wprowadzić go do sprzedaży. Po degustacji próbnego wypieku (bardzo smacznego z resztą) usłyszałam, że rzeczywiście wprowadzą ten chleb do swojej oferty, bardzo im się w ogóle spodobała ta idea, i całkiem oficjalnie ma się nazywać ‘Caroline’s Polish Sourdough Bread’ :). Krótsza nazwa pewnie powstanie samoczynnie…

Muszę przyznać, że małżeństwo prowadzące tę piekarnię, budzi we mnie podziw ze względu na niesamowitą samoorganizację i etykę pracy. Wstawać codziennie o 3.30(!) i w sezonie kończyć pracę nawet o 22.30(!!) to nie dla każdego. Czasem nawet bez przerwy na lunch.  Teraz mogą sobie pozwolić na luksus zamknięcia piekarni o 18.00… Z pomocy dodatkowych pracowników oczywiście też korzystają, ale w ograniczonych zakresie, zdarzały się bowiem przypadki, że ktoś po odbytej ‘praktyce’ w piekarni, zakładał swój konkurencyjny biznes, wykorzystując poznane tam przepisy… Tym bardziej byłam wdzięczna za zaproszenie nas do kuchni, ale chyba szybko się zorientowali, że nie zamierzamy zakładać tutaj piekarni :).

Plany żeglowania na zachód (pierwotnie do Belize, potem Panamy i San Blas, na końcy na Curacao) ulegały zmianom ze względu na czas i pogodę.  W końcu nasłuchaliśmy się o niebezpieczeństwach czyhających na jachty o wybrzeży Wenezueli (łącznie z napadami z użyciem broni…) i jakoś nas to zniechęciło. Podobnie o Trynidadzie można usłyszeć sporo negatywnych opinii. Z realnych planów pozostało więc Tobago. Wiatr jednak wieje coraz silniejszy a i proporcje między deszczem a bezdeszczową pogodą zupełnie się zmieniły. Szarosine niebo i ciągle wydłużające się ulewy nasuwają skojarzenia z aurą listopadową. Tylko rośliny coraz bardziej się zielenią, odpoczywając od słońca i temperatury są zupełnie nie jesienne. Czasem, gdy jednak słońce wyjdzie zza chmur a wiatr ustanie, jest tak duszno i upalnie, że człowiek modli się o deszcz, najchętniej leżąc plackiem pod pokładem. Doceniamy teraz zalety klimatyzacji na łódce, bez której byłoby czasem jak w saunie. Zanim się dojdzie na łódkę z pod prysznica, już się jest całym mokrym i lepkim od potu, a po kilku minutach niesiedzenia albo nieleżenia, strugi potu leją się z czoła…

Odkryliśmy nieco przypadkiem nowy owoc. Przemek kupił kiedyś „jabłka” od gościa na ulicy, rzeczywiście wyglądające nieco jak odwrócone do góry nogami Red Delicious, o nieco jaśniejszym tylko odcieniu czerwieni. Ale potem same niespodzianki: pachną i smakują jak bez (!), mają konsystencję podobną do skrzyżowania jabłka z liczi, wewnątrz nieco bardziej watowatą i w samym środku brązową, kulistą pestkę. Są słodkie, miękkawe, soczyste i niezwykle aromatyczne. Uparcie nazywane tutaj ‘jabłkami’ ale ‘morelami’ nazywane są tutaj owoce wielkości grejfruta, z twardą, chropowatą skórką i zbliżonym do papai, twardym miąższem… Można się zatem często zdziwić, podobnie kupując ‘banany zwyczajne’ (ang.  plantains) , które trzeba gotować, zamiast bananów zwyczajnych (deserowych) które je się na surowo, albo figi(!) – małe zielone banany, które trzeba jeść bardzo, bardzo dojrzałe i wtedy są cudowne!

Ach i te kwiaty wszędzie dookoła! Tak jaskrawe czerwienie, róże, pomarańcze… na tle intensywnej zieleni. Bajeczne.

Wszystkiego dobrego Wam wszystkim!! I do następnego!

KiP