Dla żeglarzy zbliżających się do wyspy, Grenada ukazuje się jako kraina stromych, spiczastych wzgórz i ciemnej, intensywnej zieleni. Gęsty las tropikalny pokrywa zbocza opadające prosto do morza. Gdzie niegdzie widać skupiska charakterystycznych, kolorowych domków na palach. Kolejne nadbrzeżne miasteczka, aż wreszcie trafia się do St George’s, stolicy wyspy. Budynki biurowe sąsiadują tutaj z warsztatami, sklepami z wszelakim asortymentem oraz barami i restauracjami. Rybacy krzątają się przy swoich łodziach, można kupić od nich świeżutką rybę. Jednak serce miasta znajduje się po drugiej stronie półwyspu. Tworzą je dworzec autobusowy, targ rybny oraz targ świeżych warzyw, owoców i przypraw. Miejsca te tętnią życiem a pomiędzy nimi snują się potoki ludzi.

Kierowcy busików trąbią niecierpliwie, chyba z nawyku głównie, naganiacze upychają kolejnych pasażerów i w końcu bus odjeżdża jak szalony do innego miasteczka. Na targu obok świeże wspaniałe ryby, aż nachodzi człowieka ochota, żeby pożreć zaraz na surowo taki kawał czerwonego tuńczyka… Ryby można kupować całe albo wypatroszone, podzwonkowane albo wyfiletowane, przy czym gość oprawiający taką rybę uwija się z nożem w tempie błyskawicznym; z politowaniem myślę o swoich niezdarnych poczynaniach przy patroszeniu złowionych ryb (przy okazji poprzednich rejsów, bo teraz jakoś nie mamy serca i szczęścia do łowienia).

Owoce, warzywa i przyprawy kuszą kolorami, zapachem i przede wszystkim różnorodnością. Udało mi się poznać nazwę owego ciemnoczerwonego ‘jabłka’ o zapachu i smaku bzu i dziwnej konsystencji – to tzw. french cashew, nie mylić z cashew, które jest owocem nerkowca i ma od spodu fasolkę z orzeszkiem w środku. Pojawiły się jednak kolejne, nieznane dotąd owoce, jak chenet, carambola, poznane wcześniej passion fruit, gujawa, soursop i cały zestaw dziwnych warzyw: christophene, plantain, dasheen, yam & słodki ziemniak, maniok, callalo i owoc drzewa chlebowego… Chenet – nieduże, jajowate, ciemnozielone o twardej, ‘chrupkiej’ skórce, którą trzeba nadgryźć, odłupać i wgryźć się, a właściwie wessać w cudowny, pomarańczowy, słodki, soczysty miąższ. Tym razem skojarzenie z liczi jest jeszcze bardziej na miejscu, ponieważ jakoś tam są spokrewnione. Wewnątrz czai się wielka, kulista pestka, której owy miąższ mocno się trzyma. Właściwie owoc składa się głównie z pestki i cienkiej warstwy tego miąższu wokół, ciężko jest więc się nim najeść. Są tak smaczne jednak, że jakoś zawsze sięga się po kolejny…

Albo cudowna, delikatna, aksamitna christophene, biaława albo jasno zielona, najlepsza z masłem albo w białym sosie serowym…

Zastanawiam się za to, czy da się zjeść za dużo mango albo czy człowiek żółknie w takim wypadku (albo brązowieje?…). Przy każdej możliwej okazji zbieramy spod drzew całe niemal siatki owoców i praktycznie mogę stwierdzić, że nie ma dnia bez mango. A to w koktajlu, a to w sałatce, nie mówiąc o tych zjadanych w całości… W dodatku nie wygląda na to, żeby drzewa miały kiedykolwiek przestać owocować… W każdym razie jest to kraj owoco i warzywożerców.

Jest to też kraj czekoladożerców. Znajdująca się w północnej części fabryka czekolady produkuje tabliczki o zawartości kakao 60, ~70, 80, 90 i 100!%. W ofercie są także czekolady smakowe (wszystkie bez dodatku mleka) z różnymi dodatkami oraz czekoladki nadziewane i trufle (palce lizać). Przez cały nasz dotychczasowy pobyt na Karaibach, mój głód czekoladowy prawie zanikł (być może za względu na ilość słońca), ale tutaj jakby się odrodził. Co więcej, udało mi się zdobyć (co okazało się trywialnie proste, zapytałam czy mogę kupić i dostałam w prezencie…) kawał masła kakaowego i pierwsze samodzielne wyroby czekoladowe mam już za sobą! Skład: masło kakaowe, kakao w proszku, syrop z gałki muszkatołowej (!) i nieco cukru trzcinowego. I może nie wygląda perfekcyjnie, nie błyszczy się i nie pęka z dźwiękiem charakterystycznym dla najdroższych czekolad, ale za to jak smakuje! Jakbym nigdy wcześniej nie jadła czekolady. W dodatku świadomość braku wszelkich ulepszaczy, E-numerków czy stabilizatorów! Sama natura. W wersji bezcukrowej można by pewnie stosować jak lekarstwo, biorąc pod uwagę właściwości prawdziwego masła kakaowego. Zapach czekolady wisi teraz w powietrzu… Chyba już nie kupię czekolady w sklepie.

Z mniej prozdrowotnych ciekawostek, odwiedziliśmy także jedną z wielu tutejszych destylarni rumu. Fabryka River znana jest ze swojego wyrobu, w którym toną kostki lodu i którego ponoć nie można przewozić samolotem, ze względu na łatwopalność – za duże stężenie alkoholu, w granicach 75-85%. Dlatego też produkują wersję ‘light’ o zawartości alkoholu jedynie 69% (ponoć linie lotnicze zakazują dopiero od 70…). Dla takich już zupełnie mięczaków produkują 16-sto procentowy roztwór rumu z sokiem z passion fruit, który po pierwszych dwóch rzeczywiście smakuje jak zwykły sok owocowy.

Ta konkretna fabryka jest także najstarszą na wyspie i do dziś produkuje rum w sposób tradycyjny, bez użycia elektroniki, komputerów czy jakichkolwiek elektronicznych urządzeń. Koło wodne napędza prasę zgniatającą trzcinę, następnie sok podgrzewany jest stopniowo w betonowych nieckach nad wielkim piecem opalanym resztkami trzcin. Później przez tydzień fermentuje w betonowych silosach aż trafia do kotła, opalanego drewnem, gdzie jest destylowany aż uzyska co najmniej 75%. Biorąc pod uwagę ‘higienę i czystość’ całego procesu, szczególnie fermentowania, aż dziw, że na koniec wychodzi krystalicznie czysty płyn 🙂 Ale co może przetrwać przy takim stężeniu?

W dalszej części o ‘Fish Friday’ oraz ‘Fisherman’s Birthday’…

Serdeczne pozdrowienia i do następnego!