Falmouth
Pogoda w ciągu kolejnych dni nie zmieniła się jakoś dramatycznie, ale sukcesywnie pozwalała oswajać się z koncepcją pory deszczowej. Porywy silniejszego wiatru przeplatały się z okresami ciszy co sprawiało, że łódka kręciła się na kotwicy we wszystkie strony. Coraz trudniej było uniknąć deszczu ale za to udało nam się zwyciężyć na kilku innych frontach. Po kilku bezskutecznych próbach w końcu udało nam się uruchomić odsalarkę (w każdym razie odpowietrzenie systemu poskutkowało i już działa). Przemek zorganizował naprawę alternatora (trochę nas czasem przerastają niektóre problemy i wtedy musimy szukać pomocy u specjalistów 🙂 ). Do tego jakieś tam drobne udogodnienia na łódce w stylu nowych półek, niestukających haczyków do drzwi, itd. i od razu czuliśmy się lepiej. Poza Przemka przygodą z silnikiem, kiedy podczas dokręcania owego alternatora rozciął sobie rękę tak mocno, że nadawała się do szycia. Na szczęście znaleźliśmy w mega super apteczce na łódce specjalne plastry które mogą zastąpić szwy, więc obeszło się bez szpitala. Ale nie sądziłam, że można sobie zrobić taką krzywdę rozmachem własnej ręki…
Gdy już zrobiliśmy co mogliśmy na łódce, kupiliśmy co trzeba było, zdobyliśmy nowe książki (wymieniając za te już przeczytane w knajpie – cudowna idea), Przemka ręka powoli zaczęła się goić – popłynęliśmy dalej na południe. Zatrzymując się w znanych nam już zatokach byliśmy spokojni i pewni tego, czego i gdzie możemy się spodziewać. W Deshaies spędziliśmy jeden dzień. Pogoda nie sprzyjała dłuższym spacerom i nie zdecydowaliśmy się na wycieczkę do pobliskiego ogrodu botanicznego. Ale za to mnogość tęczy pojawiających się nad tym uroczym miasteczkiem sprawiała dużą radość, gdzieś tam musi być mnóstwo skarbów :). Kolejny przystanek wypadł nam przy Pigeon Island – gdzie znajduje się podwodny Rezerwat Cousteau, szczególnie atrakcyjny do nurkowania z butlą. Niestety wraz z pogodą jakoś psuł się mój dobry nastrój i dzień spełzł na niczym, nawet nie próbowaliśmy pływać z maską w tamtym miejscu, z resztą ponoć jest bardzo głęboko.
Powrót na Dominikę
Najpiękniejszą z wysp. Jakbym miała polecać co zobaczyć na Karaibach to przede wszystkim Dominikę i Barbudę. Są skrajnie różne od siebie i oferują razem to co najlepsze: dziką przyrodę, piękne widoki i kontakty z wspaniałymi ludźmi. Tym razem, korzystając z lokalnych busików, wybraliśmy się do Chaudiere Pool – miły spacer do bardzo głębokiego, lodowatego jeziorka w niecce skalnej, zasilanego przez nieduży wodospad. Cudownie orzeźwiająca kąpiel i imponujące górskie krajobrazy po drodze. W sobotę obowiązkowo udaliśmy się na kolorowy targ warzyw i owoców. Zaopatrzywszy się w najlepsze na świecie grejpfruty, ruszyliśmy na wyprawę jednym z odcinków szlaku narodowego Waitikubuli, który przebiega przez całą wyspę z północy na południe (cały szlak, nie nasz odcinek :)). Nasz odcinek przecinał wyspę z zachodu na wschód i choć był mniej wyczerpujący niż wyprawa do Wrzącego Bajora, to zajął nam ładnych kilka godzin. Jednak z każdą kolejną chwilą spędzoną na tej wyspie, miałam wrażenie, że po tamtejszych lasach i górach można by tak maszerować dniami, tygodniami nawet. Jaskrawo kolorowe kwiaty pośród soczystej zieleni, górskie, zimne strumienie dające natychmiastowe wytchnienie w upalne dni, ciepłe źródła na dni bardziej wietrzne i deszczowe. Uciekające spod nóg kolorowe jaszczurki, czające się gdzieś wśród zieleni iguany, pięknie śpiewające ptaki, kolorowe papugi, które tym razem udało nam się dostrzec przelatujące nad doliną i śledzić potem na wielkim mangowcu. No i owoce, zbierane spod drzew mango, pomarańcze i czasem grejpfruty niczym jabłka u nas późnym latem… Słodkie przy tym jak samo słońce!
I choć Dominika słynie z częstych opadów deszczu i swych 365-ciu rzek, to właśnie tutaj zaznaliśmy tak nielicznych ostatnio słonecznych dni z przyjemną, rześką bryzą. Nocami wiatr się wzmagał pozwalając spać spokojnie bez krwiożerczych komarów bzyczących nad uchem.
Mieszkańcy Dominiki są w pełni świadomi skarbu, który posiadają w postaci takiego bogactwa przyrody. Myślę jednak, że takim samym skarbem tej wyspy są właśnie ludzie. Wszędzie na Karaibach spotykaliśmy się z dużą otwartością mieszkańców, ale na Dominice są oni tak serdeczni, pomocni i przy tym bezinteresowni, że mogliby eksportować to jako dobro narodowe: tę radość, uśmiechy i ciepło wobec innych ludzi. Nie sposób nie uśmiechnąć się widząc tyle uśmiechów dookoła i nie sposób nie odpowiadać na wszystkie pozdrowienia na ulicy. Po jakimś czasie człowiek tak nasiąka tą radością i ciepłem, że sam zaczyna rozdawać uśmiechy (o ile nie uśmiechał się od początku)… Kilkuletnia dziewczynka, widząc nas, zapytała mamę: „Kto to jest?”, na co mama odpowiedziała: „Przyjaciele”. I tak się tam można poczuć.
Nie wiem czy to wynika z bliskości natury i umiejętności z nią obcowania, czy z idealnych proporcji słońca i deszczu… Wiem, że na pewno nie z bogactwa materialnego i posiadanych pieniędzy, bo pod tym względem Dominika należy do wysp raczej ubogich. A jednak ma się wrażenie, że niczego tam nie brakuje. A ludzie są szczęśliwi i promieniują jakimś wewnętrznym spokojem. Nawet gdy się zdarzy wyjątek, żebrak, który bez cienia uśmiechu i pozdrowienia, wyciągając rękę, mówi „daj mi pieniądze, kup mi piwo…”, to jeśli w pobliżu jest ktoś, kto to usłyszy, to napomni on wtedy żebraka, że tak się nie wolno zachowywać, i żeby mu nie dawać nic, bo w niczym to nie pomoże. Innymi słowy, taki żebrak budzi wstyd wśród swoich współziomków.
Cieszę się bardzo, że mogliśmy znowu spędzić kilka dni na Dominice. Nieuchronnie jednak nadszedł ten, kiedy musieliśmy ruszyć dalej. Ale ta wyspa to takie miejsce na Ziemi, do którego po prostu chce się wracać, więc może jeszcze kiedyś nas tu przywieje…
Popłynęliśmy do Saint Pierre. Jak poprzednio, po zachodniej stronie Dominiki, wiatr był bardzo niestabilny i musieliśmy wspomagać się silnikiem. Za to między wyspami był kawał porządnego żeglowania! Co prawda pogoda coraz bardziej przypomina tę z Morza Północnego (gdyby nie temperatury…), wiatr jest silniejszy, niebo zasnute, często leje z ciemnoszarych chmur, może rozfalowane pokazuje białe grzywki fal. W pobliżu wysp wiatr jeszcze się wzmaga i dopiero za kolejną wyspą znowu chaos: a to cisza, a to wiatr kręcący z wszystkich kierunków w zależności od ukształtowania terenu danej wyspy.
W Saint Pierre, wbrew pierwotnym planom, utknęliśmy na dwa dni, bo nie dość, że przypłynęliśmy w niedzielę wieczorem, to w poniedziałek było jakieś święto kościelne, we wtorek dzień Zniesienia Niewolnictwa i za żadne skarby nie dało się przez ten czas odprawić. W końcu, spiesząc się coraz bardziej na spotkanie z Garym, stwierdziliśmy, że nie możemy czekać na to, co się okaże w środę* i popłynęliśmy na Saint Lucię bez odprawy. Na szczęście na Saint Lucii nikt nie robił z tego powodu problemu, tym bardziej, że ich stosunek do Francuzów niczym się nie różni od podejścia Brytyjczyków… Celnicy tylko się uśmiechnęli w stylu „no tak, w końcu to Francuzi”.
*zaskoczeni byliśmy każdego kolejnego dnia, dowiadując się o święcie przed zamkniętymi drzwiami urzędu, gdyż w przewodniku, który posiadamy daty owych świąt są nieco inne…
Spotkanie na Saint Lucii
W drodze na Saint Lucię fale były nieco bardziej uciążliwe niż wcześniej – większe i prosto w dziób – w efekcie, mimo krótszego dystansu niż z Dominiki na Martynikę, podróż zajęła prawie tyle samo czasu. Kotwiczyliśmy już po zachodzie słońca, kiedy jeszcze w półmroku dało się rozróżnić sylwetki jachtów. Po nocnym odpoczynku nastąpiły dwa intensywne dni, już w marinie: naprawy, porządki, zakupy… W końcu mogliśmy użyć narzędzi elektrycznych, nie martwiąc się słabym generatorem, inwertorem czy czymkolwiek. Ledwie się wyrobiliśmy z wszystkimi zaplanowanymi sprawunkami, już trzeba było płynąć dalej. Około 3 w nocy oddaliśmy cumy i popędziliśmy do Vieux Fort, dokąd tego samego dnia po południu miał przylecieć Gary. Pożegnaliśmy się z Mariną Rodney Bay, tym razem pewnie na dłużej. Czuliśmy się tam prawie jak u siebie, tak serdecznie zostaliśmy przywitani i wypytani przy okazji o nasze przygody i dalsze plany…
Vieux Fort często jest opisywane jako mniej interesujące miasteczko i przez to pomijane przez żeglarzy. A niesłusznie. Bo mniej nastawione na turystykę pozwala odczuć lokalną atmosferę i np. cieszyć się sporo niższymi cenami warzyw, owoców i ryb. Kolorowe domki, bary, targ uliczny, sklepy, brak tylko żeglarskiego zaplecza, ale wiedząc o tym wcześniej, można się odpowiednio przygotować i spędzić tam miło czas.
Na lotnisku międzynarodowym przy Vieux Fort spotkaliśmy się w końcu z Garym i bazując na informacjach zdobytych jeszcze w Rodney Bay, próbowaliśmy się odprawić przed podróżą na St Vincent. Nie było to łatwe. Najpierw byliśmy mocno zniechęcani przez jednego z celników, który po półtorej godziny oświadczył, że w ogóle to musimy być w innym miejscu, ale zamknęli je pół godziny temu. Potem musieliśmy wytłumaczyć jego przełożonej, że taka odprawa na lotnisku w ogóle jest możliwa. Następnie przebrnąć przez pełne zniechęcenia westchnienia, niezrozumiałe miny i nieśmieszne uśmiechy, aż w końcu okazało się, że co prawda wszystkie dokumenty wypełniliśmy jak trzeba, ale odebrać je będziemy mogli następnego dnia w biurze portu komercyjnego (na szczęście było to znacznie bliżej zatoki, w której kotwiczyliśmy, niż lotnisko) po tym jak ktoś przyjdzie sprawdzić łódkę. Nieco byliśmy tym zdziwieni, bo jeszcze nigdy się to nam nie zdarzyło tutaj, ale pani widocznie bardzo serio traktowała swoją pracę.
Następnego dnia udało nam się odebrać papiery bez dalszych problemów i oczywiście na łódkę nikt się nie wybierał. Kupiliśmy trochę warzyw, owoców i świeżego tuńczyka (łowienie jakoś nam tutaj nie idzie) i bez dalszego ociągania się ruszyliśmy w stronę St Vincent. Było nieco pagórkowato ale przyjemnie i po południu zatrzymaliśmy się w zatoce Wallilabou, w połowie zachodniego wybrzeża wyspy. Ze względu na dużą głębokość i strome dno, zatoki tej wyspy słyną z kotwiczenia z użyciem długiej liny z rufy przywiązanej następnie do palmy na brzegu. W ten sposób łódka nie odpłynie od brzegu i kotwica nie ześlizgnie się po zboczu dna. Zamiast kotwicy użyliśmy co prawda lokalnej boi, zamiast palmy – starego słupka nieistniejącego już dzisiaj pomostu, ale idea podobna :).
Nasłuchaliśmy się wcześniej opowieści o kradzieżach na jachtach na St Vincent i jakoś nie bardzo byliśmy chętni zostawać w tym miejscu na dłużej. Niemniej, gdybyśmy mimo deszczowej pogody chcieli penetrować wnętrze wyspy, Agnieszka i Staszek (easyyachtng.pl), których mieliśmy okazję poznać w marinie Rodney Bay polecili nam Biniego, który w takiej sytuacji mógłby zaopiekować się łódką i zorganizować dla nas wycieczkę. Biniego uprzedziło jednak trzech jego kumpli, z ich pomocą (niekoniecznie niezbędną ale wygodną) zacumowaliśmy po czym kupiliśmy od nich mnóstwo owoców. Mimo wszystko nie zdecydowaliśmy się zejść na ląd, tym bardziej, że robiło się już ciemno. Strome zbocza gór pokryte lasem tropikalnym, liczne wodospady i wulkan Soufriere czekają zatem na kolejną wizytę na wyspie :).
Grenadyny
Wyspa St Vincent rozpoczęła naszą przygodę z Grenadynami. Kolejnym celem była Bequia (czyt. bekłej) – nieduża wyspa leżąca jakieś 5 mil na południe od St Vincent. Spędziliśmy tam dwa cudowne wieczory w żeglarskim gronie w restauracji Fig Tree w Zatoce Admiralicji. Ucztowaliśmy i tańczyliśmy razem z Cheryl, do której owy lokal należy i muszę przyznać, że dobrze się tam bawiliśmy! Rano o 8 każdego dnia Cheryl podaje prognozę pogody na kanale 68VHF i inne praktyczne informacje dla żeglarzy i nie tylko. W ten sposób się też pożegnaliśmy i jeśli kiedyś wrócimy na Bequia, na pewno zajrzymy do Fig Tree.
Wybraliśmy się też z Przemkiem do Sanktuarium Żółwi Morskich, gdzie zebrane na plaży z rozgrzebanych przez kłusowników gniazd maleńkie żółwie mają szansę podrosnąć gdzieś tak do wieku 5-ciu lat i potem wypuszczane są na wolność. Idea szczytna i ośrodek może się pochwalić liczbą 800-set żółwi odratowanych w ciągu lat 1995-2006 (z jakiegoś powodu nie podają danych współczesnych). Oboje jednak mieliśmy wrażenie, że można by stworzyć tym żółwiom nieco bardziej przyjazne warunki niż zwykła betonowa niecka, choćby przez dodanie nieco piasku i morskich roślin. Nie mówiąc już o karmieniu żywymi stworzonkami tak żeby małe żółwiki uczyły się ‘zdobywać’ pokarm. Muszą przeżywać straszny szok trafiając do ogromnego, pełnego życia morza, prosto z betonowej wanny. Danych na temat ilości osobników, które przetrwały wypuszczenie do morza nie było… A sprawa jest przykra, bo mimo iż żółwie szylkretowe (Hawksbill ) są na skraju wyginięcia, ludzie zbierają jaja i jedzą te żółwie bez opamiętania. Na straganach można nabyć ‘biżuterię’ zrobioną z ich nietypowych, kolorowych skorup.
Grenadyny sprawiają wrażenie takich zmniejszonych do niewielkiego obszaru Karaibów. Odległości między wyspami są rzędu 10-ciu mil, więc inaczej nieco wygląda plan dnia i więcej można skorzystać już na lądzie. Następną wyspą okazała się być Mustique, prywatna własność Mustique Company, zrzeszającej wszystkich właścicieli tamtejszych posiadłości. Jedną z pierwszych była Księżna Margaret, która zwykła tam odpoczywać w jednej z luksusowych willi, zbudowanych w latach 60-tych XX wieku. W ślad za nią podążyły później światowej sławy gwiazdy (m.in. Mick Jagger, David Bowie, Shania Twain). Nie bez powodu Mustique jest więc nazywana Wyspą Milionerów. Atrakcją wyspy, poza możliwością spotkania swojego idola np. przy obiedzie w restauracji w sezonie, są rafy i krystalicznie czysta woda. Jednak przede wszystkim jest to idealne miejsce odpoczynku dla sław chcących odpocząć od paparazzi oraz medialnego szumu, co dodatkowo ułatwia znajdujące się na wyspie lotnisko dla prywatnych samolotów.
Kolejną wyspą, którą zwiedziliśmy, był położony na południowy zachód od Mustique Canouan. Poza luksusowym hotelem i restauracją, 18-sto dołkowym polem golfowym i kilkoma sklepami i barami w miasteczku, po wschodniej stronie wyspy znajduje się rafa dla amatorów nurkowania. Spacery po wyspie może nieco utrudniać fakt, że duża część jej powierzchni znajduje się w prywatnych rękach właściciela włoskiej restauracji i hotelu Tamarind. Od lat 90-tych XX wieku wyspa intensywnie się rozwija, budowane są kolejne betonowe domy (przed napływem kasy w ostatnich latach były to domy drewniane…), powiększono lotnisko i ponoć w planach jest nawet budowa mariny, co akurat byłoby korzystne, jako, że nabliższa marina w regionie jest chyba na południu Grenady. W każdym razie wyspa ciągle się zmienia i nie wiadomo jak to się skończy.
Dalej popłynęliśmy na Tobago Cays – perełkę pośród Grenadyn. Są to nieduże, niezamieszkałe wysepki otoczone przez wielkie rafy. Fenomenalne miejsce do nurkowania. Mimo huraganowych zniszczeń mnogość różnokolorowych ryb, żółwi morskich i płaszczek sprawia, że w ogóle nie chce się wychodzić z wody. Przy gorszej pogodzie kotwicowisko nie jest najprzyjemniejsze, bo słabo osłonięte od wiatru (na ile się ktoś da radę schować za którąś z wysepek), ale za to bardzo dobrze chronione przez rafy przed atlantyckimi falami. Kilku panów rozwozi w drewnianych łódkach owoce, ryby, świeże pieczywo, oferuje ‘water taxi’ a nawet organizuje wieczorne uczty na plaży, na które się składają pieczone ryby, potrawa z wielkich conch, pieczone ziemniaki z warzywami, sałatki, dodatki i owoce na deser. Trzeba się tylko wyposażyć wcześniej w sztućce, napoje i szklanki (tego nie mają w zestawie 🙂 ) i można spędzić uroczy wieczór w gronie żeglarzy z innych jachtów. Wszystko w nieco obozowych warunkach (poprawne skojarzenie: obóz harcerski).
Zmierzając już powoli w stronę Grenady, musieliśmy jeszcze załatwić papierowe formalności. Mimo iż oficjalnie granica między państwami St Vincent i Grenadyny a Grenadą przebiega pomiędzy małymi wysepkami Petit St Vincent a Petit Martinique (brak inwencji twórczej w nazewnictwie) to praktycznie jest ona pomiędzy Union Island a Carriacou – tylko tam bowiem można się odprawić. Zatrzymaliśmy się więc w Clifton na Union Island – uroczym, kolorowym miasteczku, pełnym sklepików i barów i po odprawie na lotnisku (tym razem bez problemów) i drobnych zakupach, popędziliśmy do Hillsborough na Carriacou. Spóźniliśmy się 10 minut i z odprawą musieliśmy czekać do rana. Spokojną noc spędziliśmy w nieco tłocznej zatoce Tyrrel, ale za to zostaliśmy przywitani świeżymi ostrygami i winem :).
Spiesząc się na Grenadę nie mieliśmy już czasu zwiedzać każdej z wysp, nawet Union Island i Carriacou ledwie dotknęliśmy, choć oferują ponoć wspaniałe spacery po stromych wzgórzach i piękne widoki z ich szczytów. Jak dotąd Grenadyny plasują się zdecydowanie w pierwszej trójce najciekawszych destynacji na Karaibach, razem z Dominiką (ciągle miejsce 1) i Barbudą. Niewielkie dystanse między wyspami, pozwalają cieszyć się żeglarstwem każdego dnia ale także zostawiają dużo czasu do dyspozycji już na wyspach. Do tego strome zbocza tworzą malownicze widoki, rafy i wąskie kanały urozmaicają nawigację a mieszkańcy wszędzie nas witają z uśmiechem. Tylko pogoda już nie ta i czasem, gdyby nie temperatura, można by pomyśleć, że jesteśmy gdzieś na północy Szkocji – ciężkie chmury, mgły, zasłony deszczu i tężejący wiatr. W taką pogodę, piękne miasteczko St George’s na południu Grenady, w którym zatrzymaliśmy się na kilka dni w marinie Port Louis, przypomina nieco klimatem norweskie Bergen…
Serdeczne pozdrowienia i do następnego!
KiP
admin
Ach cudownie się to czyta w ten pochmurny wieczór… pewnie cudowniej byłoby to usłyszeć na żywo… chyba się już za Wami stęskniłam 🙂