Saint Martin, a dokładnie Philipsburg, w którym się zatrzymaliśmy, nieco nas rozczarował. Poza tymi wszystkimi bezcłowymi sklepami dla pasażerów olbrzymich statków, nic więcej nie oferuje. Za dnia ulice i sklepy tętnią życiem, jakby jedynym celem turystów z tych potworów było wydawanie kasy. Wieczorem ulice całkiem pustoszeją, żywej duszy nie ma. A mogłoby to być równie przyjemne i chętnie odwiedzane przez żeglarzy miejsce jak choćby Gustavia czy wyspy Les Saintes. Ale zamiast  zaoferować coś więcej załogom jachtów, to tym nieznośnym hałasem odstraszają skutecznie nowoprzybyłych.

Niesamowite jest, że od około trzystu lat, wyspa ta jest podzielona między Francję a Holandię i przez cały ten okres czasu nie miała z tego powodu żadnych wewnętrznych problemów. Ponoć jest to najmniejszy na świecie skrawek lądu podzielony między dwa nezależne kraje. Francja posiada 3/5 powierzchni wyspy w północnej części, za to Holandia ma olbrzymie jezioro solankowe, którs stanowiło podstawę gospodarki. Jednak jak wszędzie na Karaibach zwraca się ona coraz bardziej w kierunku turystyki.

Statia

Kolejnym celem jak sę okazało był Sint Eustatius (Statia), malutka wyspa leżąca na południe od St Martin, więc przy stałych wiatrach około-wschodnich mogliśmy się cieszyć porządnym żeglowaniem połówką. O dziwo, mimo stałego wiatru (15-16 węzłów) zafalowanie nie było duże, więc dzień żeglugi minął miło i spokojnie.

Na Statii znajduje się nieczynny wulkan, (na każdej wyspie jakiś jest), którego krater porośnięty jest także wewnątrz lasem tropikalnym. Ale widzieliśmy go tylko z daleka. Zdąrzyliśmy szybko przejść się po stolicy wyspy przy okazji obowiązkowej zabawy papierkowej, zwiedzić fort i wróciliśmy z powrotem na łódkę, żeby zdąrzyć jeszcze za dnia dopłynąć do Saint Christopher (St Kitts). Z radością pożegnaliśmy to okropnie bujające kotwicowisko…

Tym razem płynęliśmy ostrym bajdewindem, przy dość silnym wietrze, częstych szkwałach, pod falę i pod prąd. W pobliżu wysp i między nimi, zarówno wiatr jak i prąd zmienia nieco kierunek, ale często właśnie na mniej korzystny. Gdy schowaliśmy się już za wyspę i fale zmalały a prąd zniknął, wiatr zaczął niezdecydowanie odkręcać w różnych kierunkach aż także zanikł zupełnie. Pomoc silnika okazała się nieunikniona.

St Kitts

W stolicy St Kitts, Basseterre, udało nam się znaleźć wolne miejsce w bardzo przyzwoitej marinie. Pomocny, uprzejmy Kapitan mariny odbierając od nas cumy, przepraszał za swoją niedziałającą ukf-kę. Udzielił nam kilku rad i odpowiedział na wszystkie nasze pytania. W końcu mogliśmy skorzystać z luksusu pryszniców na lądzie i braku kołysania, tak częstego i męczącego na kotwicowiskach. Po cudownej, spokojnej nocy, nazajutrz zwiedziliśmy miasteczko i zrobiliśmy małą wycieczkę wzdłuż wybrzeża lokalnym busikiem. Nie wleźliśmy na żadną górę, nie byliśmy w tropikalnym lesie, nie zwiedziliśmy fabryki trzciny cukrowej i nie zobaczyliśmy słonego jeziora… Drobne sprawunki jakoś wypełniły resztę dnia.

Miasteczko funkcjonuje podobnie do Philipsburga – rano przypływają monstrualne statki pasażerskie, wypluwają kilka tysięcy białasów, którzy buzującą masą wypełniają zbudowane specjalnie dla nich „getto” ze sklepami (na każdej wyspie podobnymi) i barami. Nie widzieliśmy nikogo zapuszczającego się wgłąb prawdziwego miasteczka. O 6 po południu, całe te masy jakby wsysane są na pokłady statków i po kolejnych 45 minutach statek odpływa. Sklepy, bary i knajpy sprzątają się i przygotowują do następnego najazdu białych, spragnionych egzotyki. Chłopcy z żywymi, maleńkimi małpkami na rękach, ubranych w pieluszki (!) znikają z tych handlowych uliczek. I tylko w dalszej części miasteczka toczy się jeszcze jakieś życie.

Antigua

Skok z powrotem na Antiguę był nieco męczący. Ostro do wiatru, prosto pod dość duże fale, chcąc dopłynąć w ciągu dnia, musieliśmy wspomagać się silnikiem. Pogoda jakby już przygotowywała się na nadchodzącą porę deszczową, niebo było zasnute i co jakiś czas przewalały się wyjątkowo ciężkie, mokre chmury. A wraz z chmurami szkwały i krótkie ulewne deszcze. Po długim dniu, w środku nocy, weszliśmy do Jolly Harbour, skąpo ale jednak oświetlonego, korzystając ze zdobytych wcześniej informacji o porcie. Zacumowaliśmy w dalbach i poszliśmy na piwo do baru, w którym akurat odbywało się karaoke… Spaliśmy tej nocy mocnym, spokojnym snem.

Teraz się właśnie zaczynają regaty klasycznych jachtów, z licznymi imprezami towarzyszącymi i paradą jachtów, więc najbliższe dni pewnie spędzimy na wyspie.