Chciałam zaznaczyć na początku, że życzyliśmy Wam wszystkim Wesołych Świąt i mokrego dyngusa, tylko nie udało mi się tego napisać wcześniej… Mamy jednak nadzieję, że takie były i że teraz wiosna na dobre już się rozgościła w tych północnych regionach…
** Podobno tragedii w Saint Pierre można było uniknąć… Ale ze względu na zbliżające się wybory, nie informowano mieszkańców (ówczesnej stolicy ani innych pobliskich miejscowości) o zagrożeniu i cała sprawa była mocno wyciszana a ludzie uspokajani, wbrew wszelkim znakom. Rządząca wtedy partia konserwatystów nie chciała stracić swojego silnego poparcia w razie ewentualnego zamieszania. Wulkan ostrzegał, dochodziło do kolejnych niegroźnych jeszcze wybuchów, aż zniknął wierzchołek góry i można było dojrzeć roztopione skały. Na koniec mieszkańcy obserwowali exodus zwierząt – jaszczurek, węży, które nagle pokryły ulice miasta. Nikogo nie ewakuowano. W hołdzie politykom zginęło blisko 30 tysięcy mieszkańców Saint Pierre podczas eksplozji, która pokryła miasto mieszanką gazów, popiołów i odłamków skał. W następnych dniach chmury pyłu i lawiny pochłonęły kolejne ofiary z pobliskich miejscowości./Les Weatheritt, „Caribbean Passagemaking. A cruiser’s Guide”
Jaką władzę nad ludźmi daje manipulowanie opinią publiczną…
Kończąc powoli przygodę z Martyniką, wypłynęliśmy z mariny Le Neptune do Saint Pierre, skąd chcieliśmy dalej płynąć na Dominikę, żeby możliwie skrócić sobie drogę. Po drodze, poważnie niepokojąc się (nie)kończącą się wodą, zatrzymaliśmy się w Anse Mitan, zaraz naprzeciw Fort de France. Udało nam się tam zatankować wodę, której jak się okazało, mieliśmy jeszcze całkiem sporo, wziąć prysznic, do czego byliśmy zniechęcani przez kapitana mariny (któremu chyba problem sprawiało wydawanie kluczy) aż w końcu, w trakcie śniadania zostaliśmy z mariny wyproszeni. Jakoby wszystkie wolne miejsca były zarezerwowane i właśnie zaraz miał ktoś na nie przypłynąć. Więc popłynęliśmy dalej.
Podejrzewam, że fajnym przeżyciem byłoby cumowanie w marinie De Cohe następnym razem, zaraz koło lotniska, na wschód od Fort de France. Drewniane, rozpadające się pomosty poprowadzone zostały wzdłuż zarości lasów mangrowych , bezpośrednio na ich korzeniach. Klimat jak z Mazur sprzed lat… Zwiedziliśmy to miejsce z lądu, zaraz przed oddaniem samochodu, i nie jesteśmy tylko pewni, czy zmieściłaby się tam jeszcze jedna łódka. Wyglądało to jak marina zbudowana własnymi rękami przez jej użytkowników. Ale mieli prąd i chyba nawet wodę! Jako że w nocy całe te mangrowe zarośla rzępolą niesamowicie, podejrzewam, że nocując w takim miejscu można zapomnieć, gdzie się jest.
W drodze do Saint Pierre doświadczyliśmy *pierwszy raz takiej ulewy (deszczu tropikalnego J), która skłoniła mnie do ubrania spodni sztormiakowych i kurtki przeciwdeszczowej (choć dalej chodziłam na boso). Trzeba było przecierać cały czas oczy, żeby cokolwiek zobaczyć, i mimo iż byliśmy wtedy w środku zatoki Fort de France, nie było widać lądu. Tylko jeden cień jachtu płynącego do nas równolegle.
** zgodnie z prawem Murphy’ego, ulewa rozpoczęła się wkrótce po tym, jak umyliśmy łódkę…
Warunki żeglarskie zwykle są dobre lub bardzo dobre. Raczej niewielkie zafalowanie, zwykle dobra widoczność (poza ulewami, które jednak zwykle trwają do 5 minut), dość stały wiatr wschodni (w zakresie ESE – ENE). Między wyspami znajdują się tzw. strefy akceleracyjne, gdzie wiatr jest silniejszy i skręca nieco wzdłuż ich brzegów. Podobnie dzieje się z prądem morskim, a wszystko kumuluje się z pływami, które choć niewielkie tworzą prądy pływowe. Po zachodnej stronie wysp tworzą się często zawirowania wiatru związane z ukształtowaniem terenu. Im bardziej górzysta i zielona wyspa, tym mniej przewidywalny wiatr i opady po jej zachodniej stronie, choć ma to znaczenie tylko do pewnej odległości. Po stronie wschodniej jednak niczym nie osłonięte morze wypiętrza się bardziej, rozwiane przez nieustające pasaty.
Dominika
W drodze na północ minęliśmy zaledwie kilka jachtów, znacznie mniej niż między Saint Lucią a Martyniką.
Dominika jest zdecydowanie najbardziej zieloną, dziewiczą wyspą archipelagu, opisywaną przez mieszkańców jako najpiękniejsza i chyba słusznie. Podobno do dzisiaj na wschodzie wyspy mieszkają karaibscy indianie. Brakuje tutaj (na szczęście) kurortów i typowo turystycznych sklepów, hoteli, basenów i innych takich. Są za to przepiękne, nieskażone góry, pokryte prawie w całości soczysto zielonymi lasami tropikalnymi. Miasteczka i wioski, choć nieliczne, pełne są przyjaznych ludzi. Nawet żebrak zanim poprosił o pieniądze, zacytował swój wiersz i chwalił Dominikę.
Na początku zatrzymaliśmy się w Roseau, ponieważ to pierwszy port od południa, w którym można się odprawić (a właściwie wprawić). Miasteczko, choć urocze, przygotowywało się do Wielkiego Piątku (trafiliśmy tam w czwartek) i zapowiadało się, że nic przez weekend nie zdziałamy. Chcąc spędzić miło Święta, postanowiliśmy jako „bazę” obrać Portsmouth i zatokę St Rupert’s na północy wyspy i stamtąd wyprawiać się wgłąb lądu. Popłynęliśmy więc na północ następnego dnia, ostrząc sobie po drodze zęby na te wszystkie zielone szczyty, które mijaliśmy.
W Portsmouth zaskoczyło nas, że mimo sporej ilości jachtów, wszystko było autentyczne, żadnych oznak „tourism business” skierowanych do białego, bogatego człowieka. Jedyna rzecz, która służyła pewnie tylko przyjezdnym to wypożyczalne samochodów. No i tym razem, mimo lewostronnego ruchu (wpływy UK) skusiliśmy się, bo nie bardzo wyobrażaliśmy sobie, jak się dostać w te wszystkie dzikie ostępy. Prowadzenie samochodu z kierownicą po prawej stronie, okazało się prostsze niż myślałam, może dzięki automatycznej skrzyni biegów. Ruch na Dominice na szczęście jest znikomy i w efekcie najtrudniejsze było poprawne używanie migaczy – lewa wajcha przy kierownicy to wycieraczki, więc przez kilka pierwszych skrzyżowań, zdąrzyłam umyć całą szybę.
W ciągu pół dnia objechaliśmy większą część wyspy dookoła, robiąc rozeznanie i plan na następny dzień. Po południu zatrzymaliśmy się na spacer do wodospadu (jednego z całego mnóstwa…), podczas którego udało nam się wypatrzeć papugi! Przemek próbował dosięgnąć ich aparatem, ale trzymały się głównie czubka wielkiego mangowca i razem z innymi ptakami wyjadały owoce. Łatwiej je było usłyszeć w każdym razie, niż zobaczyć, a co dopiero sfotografować. Całe drzewo zdawało się poruszać i wrzeszczeć.
Mango rośnie tutaj jak mirabelki w Polsce. Nikt tego nie zbiera, a trzeba przyznać, że dojrzałe owoce są super słodkie. Znaleźliśmy też kilka grejfrutów pod drzewkiem i choć wyglądały paskudnie (jak wszystkie cytrusy tutaj, w polskim sklepie nikt by ich nie kupił) smakowały słońcem: słodkie, soczyste, całkiem grejfrutowe. Po małej grandzie (zbierając owoce z ziemi) wróciliśmy na łódkę.
Patrząc na mapę i podsumowując naszą wycieczkę po wyspie samochodem, wyznaczyliśmy sobie trasę na pieszą wędrówkę. Jednak gdy dojechaliśmy na początek szlaku (Szlak prowadzi przez całą wyspę z północy na południe, ale podzielony jest na etapy. Ze względu na ograniczoną ilość czasu chcieliśmy zrobić taki jeden etap i jakoś na około wrócić po samochód) zostaliśmy poinformowani, że jest już za późno nawet na połowę tej trasy, że nie zdąrzymy tego zrobić przed zmrokiem. Ale byliśmy zdeterminowani i nie daliśmy się tak łatwo odwieźć od planu. Całe szczęście, bo nie tylko zdąrzyliśmy przed zmrokiem, ale mieliśmy jeszcze czas na relaks w promieniach zachodzącego słońca przed powrotem na łódkę.
Szlak prowadził przez gęsty las do gorących źródeł (znowu!) i tzw. Valley of Desolation – doliny, w której praktycznie nie ma roślinności ze względu na gorące, siarkowe źródła, na końcu której znajduje się Gotujące się Jezioro (dosłownie Boiling Lake). I rzeczywiście, choć widoczność ograniczona jest tam mocno przez przewalające się chmury, można dojrzeć wielkie bąble i wir na środku tego wrzącego bajora. Podobno jest to drugie największe na świecie tego typu cudo. Jak otwarty wulkan, pełen gotującego się, szarego błotka zamiast lawy.
Zaraz obok szlaku już w pobliżu bajora, płynie strumyk, na którym kamienne kaskady tworzą małe baseniki, wśród gęstych zarośli, idealne do kąpieli po trudach wspinaczki. Woda z gorących źródeł miesza się w nich z wodą z górskich lodowatych strumieni, co daje w efekcie przyjemną letnio – ciepłą temperaturę w basenikach. (szczególnie, że wysoko w górach , wśród chmur, jest całkiem chłodno, do tego wieje lodowaty wiatr).
Jak zwykle powrót zajął mniej czasu niż wędrówka w drugą stronę. Na koniec, zmęczeni ale zadowoleni schłodziliśmy się w lodowatej wodzie potoku (na dole znowu upalnie…), który między skałami prowadzi wąską, wysoką szczeliną prosto pod wodospad. ** Cała wędrówka zajęła nam 5 godzin, zamiast co najmniej 7-dmiu według przewodnków, (z krótkim odpoczynkiem przy Wrzącym Bajorze i kąpieli w strumyku), ale tempo trzymaliśmy dość szybkie i nogi nas bolały przez następne trzy dni. No ale tak jest, jak odwykają na co dzień od większego wysiłku, szczególnie związanego z poruszaniem się pod górę.
Następnego dnia rano oddaliśmy samochód i wybraliśmy się tym razem łódką i z przewodnikiem (inaczej tam nie można) w górę Indian River. Jest to przepięknie położona rzeka, której nazwa pochodzi od rdzennych mieszkańców wyspy, którzy kiedyś zamieszkiwali jej brzegi a później zmuszeni zostali do przemieszczenia się dalej na wschód. Korzenie drzew wzdłuż jej brzegów tworzą fantastyczne wzory w ostrych promieniach słońca, wśród nich czają się ogromne kraby lądowe a w płyciznach brodzą kolorowe ptaki. Nasz przewodnik, Fire opowiadał ciekawe rzeczy o historii wyspy i tego miejsca (o francusko – angielskiej historii…), podawał nazwy drzew i specjalne zastosowanie niektórych roślin. Nieustannie przy tym wiosłując q gore rzeki, gdyż używanie silników jest tam zabronione.
Wzdłuż tej rzeki znajdowała się na przykład plantacja kokosów, które wykorzystywane są głównie w przemyśle kosmetycznym, nie tylko w celach kulinarnych. Czytając więcej o oleju kokosowym, można odnieść wrażenie, że to lek na całe zło. Doskonały dla zdrowia, używany do smażenia, pieczenia czy sałetek dobry jest dla przewodu pokarmowego i metabolizmu, dla wątroby, ale także stosowany zewnętrznie dla skóry i włosów. Jedyne co ogranicza jego ciągłe użycie (w moim przypadku) to intensywny zapach, którego czasem mam po prostu dość.
Żałowałam trochę, że nie mieliśmy więcej czasu na Dominikę, bo jest to na prawdę piękna wyspa. Plecak z ubraniem na zmianę, strojem kąpielowym i ręcznikiem i można przejść całą wyspę w dwa tygodnie. Ale co to by były za dwa tygodnie. Dzika zieleń w oczach, kąpiele w strumykach lub prysznic pod wodospadem, posiłek na szczycie góry z widokiem na cztery strony świata… Do tego kolorowe, śpiewające ptaki, jaszczurki, owoce i serdeczni ludzie w wioskach, u których można łatwo znaleźć nocleg. Jakbym miała polecać którąś wyspę na wakacje to właśnie Dominikę!
**Dla zainteresowanych mogę dodać, że właśnie to miejsce, podobnie jak Indian River i kilka zatoczek dookoła wyspy, stanowiły plener dla Piratów z Karaibów.
Les Saintes
Spodziewając się spotkać Garego na Guadelupie w ciągu kilku dni (tym razem, Saint Lucia i Martynika już były nieaktualne), wypłynęliśmy z Portsmouth w kierunku wysp Les Saintes. Mniejsza odległość niż do Guadelupy, pozwalała nam zrobić ten odcinek w ciągu kilku godzin, tego samego jeszcze dnia, kiedy zwiedzaliśmy Indian River. Warunki żeglarskie były bardzo dobre, choć wiatr wiał silniejszy niż dotychczas a morze mocno rozwiane. Zbliżając się do wysp Les Saintes, uważając na wystające z wody skały, zastanawialiśmy się na czym polega fenomen tego miejsca. Opisywane jest jako wspaniałe, dające wypoczynek od tłocznych i gwarnych większych wysp francuskich, a jednocześnie bardziej wyrafinowane niż uboga Dominika.
Ale wyspy są malutkie, porośnięte na wpół uschniętymi krzewami i tylko skalne formacje spadające ostro to morza tworzą ciekawą scenerię. Dopiero po wpłynięciu do zatoki przy głównym miasteczku (chyba też jedynym) Le Bourg na wyspie Terre de Haut, zrozumieliśmy, że to atmosfera tego miejsca przyciąga turystów. Leniwe popołudnie można spędzić snując się po uliczkach, siedząc w przyjemnie zacienionych kawiarniach lub na piaszczystej plaży, kąpiąc się w błękitnych wodach zatoki. Oczywiście jak na wszystkich francuskich wyspach, można się oddać także zakupom w licznych butikach. Dla spragnionych zmotoryzowanej formy zwiedzania wyspy, są dostępne skutery i różne inne dziwne pojazdy mechaniczne, choć doprawdy nie wiem dokąd można nimi pojechać…
Snując plany na Guadelupę dostaliśmy wiadomość, że Gary przyleci na Antiguę już za kilka dni. Żeby na spokojnie znaleźć dobrą marinę i móc przygotować ostatecznie łódkę musieliśmy wypływać szybciej i zmienić plany zwiedzania kolejnej wyspy.
Guadelupa
Znowu dzieląc dłuższy dystans na dwa dni, wypadł nam postój w Deshaies, ostatnim miasteczku na północno zachodnim brzegu Guadelupy, w którym da się odprawić. (Możliwość odprawy często decyduje o portach wejścia i wyjścia z danego kraju). Tym razem moja noga nie postała nawet na nowej wyspie, Przemek zajął się formalnościami a ja starałam się wykorzystać czas na malowanie. Mam straszne zaległości, bo kiedy nie stoimi w marinie, ciężko mi jest zorganizować czas wolny na łódce, kiedy jest jeszcze jasno. Zwykle albo ganiamy za papierologią (czasem musimy wypełnić cały plik dokumentów) albo zwiedzamy nowe lądy… Tak więc praktycznie nawet nie byłam na Guadelupie, ale za to popchnęłam do przodu nieco prace nad obrazkami. (Jak zwykle jest ich kilka na raz).
Spędziliśmy ulewną noc w zatoce, mając okazję podziwiać nawet kilka tęczy wcześniej w ciągu dnia i wyruszyliśmy dalej, tym razem prosto do Antiguy. Może innym razem uda nam się odwiedzić tą wielką, podwójną wyspę…
Antigua
Wiatr tym razem nieco słabszy ale bardzo stabiliny, tuż przed samą wyspą przygnał ciężkie, szare chmury. Dopadła nas taka ulewa (deszcz tropikalny! J ) że oboje wskoczyliśmy w sztormiaki (w końcu mogliśmy je przewietrzyć). Będąc 2 mile od południowego brzegu wyspy, straciliśmy ją z oczu. Rozważaliśmy przeczekanie takiej pogody na otwartym morzu, unikając zbliżania się do lądu przy tak słabej widoczności. Ale nieco się przejaśniło i gdy już byliśmy przy główkach portu wyszło jak zwykle piękne słońce na tle błękitnego nieba.
Na spotkanie z Garym wybraliśmy najbardziej angielskie z możliwych miejsc na Karaibach: English Harbour. Obecność Brytyjczyków na wyspie przez ostatnie trzy wieki przesiąknęła to miejsce iście angielskim klimatem. Odrestaurowane, zadbane budynki dawnych Doków Nelsona (nazwanych na cześć Admirała Horatio Nelsona) mieszczą obecnie głównie restauracje i sklepy. W jednym z budynków, tzw. Admiral’s House (w którym żaden admirał tak na prawdę nigdy nie mieszkał), mieści się teraz muzeum.
Wszystkie budynku zbudowane zostały na początku XVIII wieku z cegły i kamieni przywiezionych prosto z Anglii jako balast dla statków. Dobrze osłonięte, naturalne porty Antiguy stanowiły idealne miejsce do lokalizacji bazy marynarki. Brytyjczycy zbudowali tutaj stocznię jachtową oraz liczne fortyfikacje, które stanowiły doskonałe zaplecze dla statków pływających po Karaibach w tamtych czasach. Antigua była w swoim czasie główną bazą marynarki brytyjskiej w tym regionie.
Wąskie wejście do portu chronione było przez Fort Berkeley, zbudowany w 1744 roku. Do dziś, w jego pobliżu leżą na dnie 4 wielkie łańcuchy, które w przeszłości miały zatrzymywać statki wypychane przez huragany z portu. Dzisiaj stanowią głównie utrudnienie dla jachtów kotwiczących w zatoce i może być niezbędna pomoc kapitana portu, żeby uniknąć zahaczenia kotwicy o jeden z nich.
W XVII wieku wszystkie lasy na wyspie zostały wycięte w pień w celu założenia plantacji trzcini cukrowej. Do pracy na plantacjach przywieziono niewolników z Afryki, co wpłynęło na etniczne zróżnicowanie na wyspie, które istnieje do dziś. Plantacje obecni już nie istnieją, nie były w stanie konkurować na rynku międzynarodowym i mieszkańcy wyspy zwracają się coraz bardziej w kierunku czerpania zysków z turystyki. Antigua jest wyspą, na której najbardziej widoczny jest kontrast między ubogimi, czarnymi mieszkańcami a bogatymi białymi przyjezdnymi – żeglarzami albo gośćmi resortów. Obrzydliwie bogate wille sąsiadują z niedokończonymi, małymi domkami; na obrzeżach kolorowych, biednych wiosek znajdują się ociekające w luksusy hotele typu ‘all inclusive’, nie wspominając o mega jachtach cumujących w najbardziej prestiżowych portach (English Harbour, Falmouth).
Ponieważ zbliżał się termin regat, oba porty wypełnione były imponującymi jachtami. Część z nich super nowoczesna, jakby wycięta laserem z kosmicznych materiałów, tak ogromne, że poza skalą człowieka. Inne o pięknej, klasycznej linii, wykończone lakierowanym drewnem, jak wspomnienie dawnych czasów. Ponieważ te drugie nie mają szans w starciu z super nowoczesnymi jachtami regatowymi, stworzono regaty specjalnie dla nich: Antigua Classic Regatta, które mają się zacząć jakoś koło 17 kwietnia. Myślę, że byłyby warte zobaczenia te piękne, lśniące jachty pod pełnymi żaglami, ścigające się ze sobą. Choć cała impreza ma charakter bardziej wydarzenia towarzysko-kulturowego i ponoć każdy jacht jest za coś nagradzany J
Innym ciekawym wydarzeniem, na które jednak nie mamy szansy na razie się załapać, jest Nelson’s Pursuit Race odbywający się 31 grudnia. Najwolniejsze jachty przybierają francuskie barwy a wszystkie ‘szanujące się’ pozostałe angielskie jachty mają za zadanie dopłynąć do mety przed nimi J Do dziś, ponoć zawsze tak się działo. Później trwa rozdawanie nagród i podejrzewam wspólne witanie Nowego Roku. Takie tam angielsko – francuskie zabawy. Ciekawe czy Francuzi myślą tak samo J
Od 6 kwietnia jesteśmy w komplecie. Odprawa paszportowa na lotnisku trwała 2 godziny, więc wszyscy mieliśmy dość tego miejsca. Wcześniej pożyczyliśmy samochód, żeby móc odebrać Garego i przy okazji zwiedzić praktycznie całą wyspę. Stolica, St. John buzowała i tętniła życiem, z różnymi kolorowymi targami i wąskimi uliczkami. Odwiedziliśmy także Jolly Harbour, który stanowi doskonałą lokalizację do zatrzymania się na dłużej, w razie potrzeby. Doskonale wyposażony, ze stocznią jachtową, supermarketem i polem golfowym dla najbardziej wymagających J Porządne pomosty z dostępem do wody i prądu (w tak prestiżowym porcie jak English Harbour nie mieliśmy możliwości podłączyć się do prądu, bo nie mieli odpowiednich wtyczek. Codzienne używanie generatora jest dość męczące ale nieuniknione ze względu na energo-żerną lodówkę, która w ciągu doby, albo niewiele dłużej mogłaby rozładować baterie do zera…), stacja paliw i kilka miłych restauracji.
Gdy już zaspokoiliśmy naszą ciekawość na wyspie i byliśmy gotowi do dalszej drogi, popłynęliśmy na zachodnie wybrzeże wyspy, żeby przyzwyczaić się przed dłuższym przelotem i skorzystać trochę z uroków kąpeli w morzu. Wokół wyspy kuszący kolor wody zaprasza do pływania i nurkowania, prosto jak z folderów reklamowych: błękit, lazur, szmaragd… Trafiliśmy na uroczą zatokę, Deep Bay (wbrew nazwie o bardzo płytkich wodach) zaraz przed stolicą, której piaszczyste dno zapewniało doskonałe podłoże dla kotwicy. Własna, piękna plaża, dobre miejsca do nurkowania i osłonięcie od wiatru z prawie wszystkich stron (poza zachodem) tworzą z tej zatoki bardzo wygodne i przyjemne kotwicowisko. Muszę przyznać, że gdy buja nas na kotwicy, nie śpię spokojnie, budząc się na każdy głośniejszy dźwięk i mocniejszy ruch jachtu. Tutaj, w Deep Bay, to była jedna ze spokojniejszych nocy.
Pływając z maską Gary odkrył, że łańcuch nasz porusza się na tyle blisko wielkiej rozgwiazdy, że może ją uszkodzić. Wyposażony w skórzane rękawice i plastikowy koszyk podniósł ją z dna i po zrobieniu kilku pamiątkowych zdjęć umieścił na dnie w bezpiecznej odległości od łańcucha. Była wielka, pomarańczowa i piękna! I żywa!
Następnego dnia wcześnie podnieśliśmy kotwicę i popłynęliśmy prosto do Saint Barthelemy (St Barth).
St Barth
Od początku wiedzieliśmy, że dopłyniemy po zmroku. Czekało nas 75 mil, a warunki pogodowe pozwalały nam płynąć około 5-6 węzłów baksztagiem przechodzącym w połówkę. Przyjemne, spokojne żeglowanie. Widzieliśmy kilka razy fontannę wieloryba ale za daleko, żeby go ścigać J Cały czas, jak zwykle towarzyszyły nam ryby latające, które na prawdę potrafią przelecieć kawał morza. Czasem się zdarza, że jakaś inna ryba wyskoczy na imponującą wysokość, ale wszystko dzieje się za szybko, żeby nawet pomyśleć o zrobeniu jej zdjęcia. Ledwie kilka razy widzieliśmy delfiny (od początku naszej karaibskiej przygody) a i wtedy tylko nas sprawdziły i popłynęły swoim kursem.
Nie spodziewaliśmy się jednak, że będziemy wchodzić do portu bez silnika… Przestał działać tuż przed wyspą i już. Przemek próbował walczyć, sprawdzając po kolei wszystkie możliwe opcje ale szybko się okazało, że musimy wymyśleć coś innego. Przewidując dokładnie taką sytuację, Gary zamontował na rufie uchwyt na silnik zaburtowy od pontonu, więc walcząc z rozkołysem zamontowaliśmy go jako nasze wspomaganie przy manewrach. Było ciemno, zdecydowaliśmy się stanąć na kotwicy w pierwszym możliwym miejscu, żeby ograniczyć konieczność manewrowania z tak słabym silnikiem i na żaglach. Całe szczęście było całkiem sporo miejsca i cały manewr wyszedł bardzo sprawnie. Co prawda za pierwszym razem kotwica nie chwyciła, ale poprawiliśmy i trzymała przez następne trzy dni. Tylko bujało nami jak nieszczęście…
O ile Antigua jest wyspą o największych kontrastach społecznych, o tyle St Barth jest chyba najbardziej luksusową. Ze względu na luksusowe restauracje, butiki najdroższych marek i super jachty stojące w porcie, sprawia wrażenie takiego lokalnego Saint Tropez. Większość willi to drugie domy bogatych Amerykanów i Europejczyków. Idealne miejsce do odpoczynku i drogich zakupów, ale poza atrakcyjnymi miejscami do nurkowania, nie bardzo jest co zwiedzać.
Na drugi dzień po przypłynięciu, Przemek naprawił silnik i już spokojni i zadowoleni wybraliśmy się na spacer po luksusowej Gustavii – stolicy wyspy. Wspięliśmy się na okoliczne wzgórza i zrobiliśmy kilka zdjęć Canapesii w tej uroczej zatoce. Staliśmy na kotwicy między stromymi wzgórzami wyspy a skałkami o nazwie Les Saintes (na każdej wyspie zdają się być jakieś Les Saintes, Marigot, Soufriere, i Pitony…) w bardzo malowniczym miejscu. Gary założył nowego bloga, związanego z yellowbrick’iem (systemem pozwalającym na bieżąco śledzić lokalizację jachtu) i organizował swoje maile… Zainteresowanych wersją angielską bloga (do której pisania też zostałam namówiona, wkrótce premiera) i naszą obecną pozycją(!) zapraszam na stronę:
http://my.yb.tl/canapesia
Dużo radości sprawiało nam nurkowanie w pobliżu łódki, gdzie wśród skał pływały piękne, kolorowe ryby i żółwie morskie! Jeden z nich, Simpson (!) zdawał się żerować zaraz obok łódki, lecz gdy przestraszony, odpływał coraz szybciej chowając się w skałach, korzystając z rodzaju kamuflaża. Po chwili jednak wracał w to samo miejsce, więc można powiedzieć, że byliśmy przez te trzy dni sąsiadami J Udało mi się do niego zbliżyć powoli i przez chwilę mogłam płynąć zaraz obok niego, jakieś 2-3 metry za nim, starając się nie wykonać żadnego nagłego ruchu; wydawał się nie być przestraszony. Zrobił kółko wokół mnie i odpłynął spokojnie dalej, nie chciałam go gonić. Był cudowny, długi na około 50 cm, machał z gracją łapkami, od czasu do czasu wynurzając się na powierzchnię i wystawiając zaciekawiony pyszczek (czy żółwie mają pyszczki?).
W trakcie naszego pobytu odbywały się akurat regaty St Barth, więc naoglądaliśmy się sporo regatowych jachtów, zarówno w porcie jak i pod żaglami rywalizujących ze sobą. Niektóre z nich odciążone do granic rozsądku, z karbonowymi kołami sterowymi i innymi cudami. Niektóre wyglądające prawie zwyczajnie. Ale tego typu impreza ciekawsza jest dla samych uczestników i nie znamy dokładnych szczegółów zawodów. Kibicujemy w każdym razie jedynemu Polskiemu jachtowi: Varsovia!
Na trzeci dzień, pożegnaliśmy się z Simpsonem i popłynęliśmy na pobliskieSaint Martin, zahaczająć o niedużą zatokę Anse du Grand Colombier, na terenie parku narodowego, żeby trochę ponurkować.
St Martin
Przybyliśmy do Philipsburg niedługo przed zachodem, zacumowaliśmy w Bobby’s Marina, załatwiliśmy formalności, podłączyliśmy się do prądu (w końcu, pierwszy raz od Rodney Bay! Dzień bez generatora…) i utknęliśmy w pobliskim barze J Samo miasteczko niewiele oferuje. Znowu sklepy, restauracje i tym razem jeszcze sklepy z biżuterią (duty free…) i kasyna, ale mimo piątkowego popołudna wszsystko zamknięte. Nie mieliśmy wielkiego wyboru. W pobliżu stały dwa ogromne statki pasażerskie, więc ewidentnie lokalna gospodarka nastawiona jest na turystów z takich potworów, którzy odwiedzają miasteczko wcześniej w ciągu dnia. Jedyną oznaką życia, za to jaką uciążliwą, była rozlegająca się w całej zatoce głośna muzyka z głośników ustawionych na plaży…
Serdeczne pozdrowienia dla Was Wszystkich!!
KiP
admin
Ech, czyta się to jak książkę podróżniczą – naprawdę fascynujące miejsca i tak dokładnie opisane, że jak się tego więcej uzbiera to powinniście się zgłosić do jakiegoś wydawnictwa przewodników! Ściskam mocno!