1.03.2013
No i tak, sprawy po Franka obecnosci na lodce udalo nam sie w miare ogarnac, niepoplacone rachunki zaplacic, czesc wynegocjowac ze znizka, dokonczyc niezbedne naprawy, ale juz we wlasnym zakresie i ustabilizowac sytuacje finansowa w marinie. Uff… Co prawda musielismy prosic o pomoc straznikow mariny i policje, zeby zalatwic z nim sprawy formalne jak trzeba, bo uciekl przed nami na inna lodke, ale koniec koncow w obecnosci straznikow juz na nas nie krzyczal i dogadalismy sie. Co sie stalo to sie nie odstanie ale przynajmniej juz nie namiesza wiecej.
Odetchnelismy z ulga. Poniewaz przed przyjazdem G. chcielismy tez przetestowac lodke w praktyce, poza tym ile mozna siedziec w porcie gdy az sie prosi miejsce i pogoda o to, zeby gdzies poplynac, wiec wysnulismy plan. Plan brzmial: poplyniemy troche na poludnie, w kierunku Piton Bay i zobaczymy czy wszystko dziala jak nalezy, po czym po 2-3 dniach wrocimy. Pitony to takie dwie charakterystyczne gory wulkaniczne stromo opadajace do morza, znajdujace sie na zachodnim wybrzezu Santa Luci, ktore sa tutaj niemal symbolem narodowym. No i w koncu tak zrobilismy.
Smieszne to zeglowanie, zrobic okolo 35 mil w ciagu trzech dni, srednio 2-3 godziny dziennie na morzu i zaraz do zatoczki na kotwice. No ale zatoczki sa urocze, szkoda ich nie ogladac i na miejscu milo sie wykapac, zjesc obiadek, wypic piwko po poludniu i ochlonac wieczorem po upalnym dniu, bo przeciez kto by tu po nocy zeglowal… Inna sprawa, ze noc jest czarna jak smola dopoki ksiezyc nie wzejdzie, bo wtedy jest jasno niczym w dzien… Zwiedzilismy sliczna choc troche zatloczona Marigot Bay, a nastepnego dnia nocowalismy wlasnie w Piton Bay miedzy dwiema olbrzymimi gorami (jak na tutejsze standardy). Miejsce cudne, woda przejrzysta, plywalismy z okularkami podziwiajac kolorowe ryby i super ciekawe dno. Widzielismy zolwie i plaszczke, przed ktora uciekalam na lodke, bo podejrzanie plynela pode mna jakby sie czajac. W dodatku miala centki jak pantera.
Wlasnie ze wzgledu na bogactwo tego dna morskiego jest w calej okolicy zakaz rzucania wlasnej kotwicy, wiec mozna stanac tylko na ichniejszych bojkach, i udalo nam sie zalapac na ostatnia wolna tego dnia. Kolejny jacht musial plynac w inne miejsce. Wiec mielismy farta. W dodatku nic za to nie placilismy, choc drinki w pobliskim kurorcie na ktore sie skusilismy wystarczylyby pewnie z nawiazka.
No i wlasnie, kurorty… Mamy bardzo fajna ksiazke o Karaibach, napisana przez pana, ktory plywal tu przez 8 lat i udziela cennych porad tak o morzu, wiatrach jak i lokalnych ciekawostkach i marinach. Tylko ksiazka jest sprzed paru lat i chyba sporo sie od tego czasu zmienilo. Z pewnoscia jest wiecej lodek, co znaczy wiecej turystow, wiec biznes wokol turystyki na pewno sie rozwinal. W obydwu tych zatokach, w ktorych nocowalismy podczas tej pierwszej krotkiej wycieczki sa wlasciwie tylko knajpy i kurorty. Dopiero gdzies dalej w glebi jakies domy tubylcze zza drzew migotaja. A knajpy super wypas, ale tez super wypasnie drogo w porownaniu z cenami w takich bardziej lokalnych miejscach. W Piton Bay jest ogromny kurort, w ktorym goscmi sa same bialasy w rozowe plamy od slonca z wystajacymi brzuchami i rozanielonymi od drinkow usmiechami. Obsluga to oczywiscie sami czarni (ktorzy zreszta stanowia 90% populacji Saint Luci), ubrani w biale ciuchy i roznoszacy drinki a to na lezak na plazy, a to do basenu, a to do hamaku przy domku… Co oni musza sobie o bialych myslec… Ale w koncu biali przywoza kase i to gruba, bo tak jak wczesniej pisalam, drinki nasze slono nas kosztowaly. Niestety nie bylo zadnego innego miejsca w poblizu gdzie mozna bylo usiasc i wypic cos zimnego. Obok buduja sie jeszcze wille do kupienia za jedyne 1,5 mln US $ z wlasnym basenem i widokiem na oba Pitony (zatoka jest dokladnie miedzy nimi). Ale nie zdecydowalismy sie.
Takich turystow co to przylecieli na wyspe a nie przyplyneli lodka, to trzymaja wlasnie w takich kurortach, czesto kompletnie odizolowanych od otoczenia (choc laskawie mozna przejsc przez ich plaze) i woza motorowami albo katamaranami w grupach po 50 osob od zatoki do zatoki = od knajpy do knajpy, a czasem wypuszczaja tez do wydzielonego baseniku przy brzegu, zeby sobie ponurkowali i cos tam zobaczyli. Mijalismy sie z takim motorowami i katamaranami i latwo mozna je zidentyfikowac po natezeniu halaso – wrzasku. Ani jednej kamizelki ratunkowej na pokladzie nie widac… moze chociaz nie ma alko na pokladzie.
Nasza mala wyprawa przyniosla tez nowe lodkowe niespodzianki. Kolejne kilka rzeczy do sprawdzenia albo naprawy w porcie, gdyz mimo zapewnien mechanikow i elektrykow nie dzialaly tak jak powinny. Do tego roler na sztagu nie dzialal poprawnie, wiec czeka nas jeszcze troche pracy w Rodney Bay Marina… Lodka niby prosta, nie za duza, Bavaria 44, wszystko powinno byc proste do ogarniecia. Ale jest mnostwo dodatkowych sprzetow, watermaker, generator pradu, dwa convertery (z 12V na 220V), automatyczne spuszczanie wody w dwoch toaletach (niezbyt praktyczne, bo jak sie cos psuje to praktycznie nie do naprawy, trzeba wymieniac), generator wiatrowy, panele sloneczne i zrodlo wiekszosci problemow – lodowka na 220V, ktora zzera ogromne ilosci pradu. Wszyscy elektrycy sie dziwia 🙂 A teraz jeszcze alternator nam nie dziala i nie mamy ladowania z silnika, wiec zeby doladowac baterie jak plyniemy, trzeba wlaczac generator… No takie tam…
Wracajac z tych Pitonow chcielismy zlapac mocniejszy wiatr odplywajac dalej od brzegu, wiec potem potrzebowalismy wiecej czasu, zeby z powrotem do tego brzegu doplynac i w efekcie wszystkie lodki plynace wzdluz brzegu nas sukcesywnie wyprzedzaly. Ale coz, czlowiek sie uczy, i po pewnym czasie pewnie robi to co rozsadne, a nie to co fajne, ze w koncu plyniemy i byle dalej w morze!!! 🙂
Po takich 3 milych dniach, z zeglowaniem, pluskaniem sie, nurkowaniem, przyplynelismy tak zmeczeni, ze niedlugo po zmroku poszlam spac (Przemek zdawal jeszcze relacje panu G. piszac maila, ale tez dlugo nie wytrwal). Mysle, ze to chyba kwestia slonca, i tego, ze jak sie plynie to sie nie czuje jak jest cieplo, bo wiatr wieje… Mamy rozlozone bimini, ktore przyjemnie zacienia kokpit, ale za sterem juz sie stoi w sloncu. I czapeczki, okulary przeciwsloneczne, kremy z filtrem 30 i 50 i nawet picie duzej ilosci wody to ciagle malo. Po prostu upal meczy.
No i wrocilismy do Rodney Bay, dziwili sie w marinie, ze tak szybko. Ale kolejne naprawy nas czekaja, pan G. na razie ciagle nie moze przyjechac, wiec mamy jeszcze troche czasu zeby je dokonczyc. I polecenie, zeby zwiedzic lepiej wyspe, poki tu jestesmy, wiec pewnie tak zrobimy.
Z lokalnych ciekawostek, okazuje sie, ze make pszenna zwykla biala bez dodatkow typu self-rising (proszek do pieczenia i inne badziewia) latwiej jest dostac niz kupic. Najpierw obeszlam wszystkie 3 supermarkety (molle) w okolicy i 2 sklepy i znalazlam tylko 6 rodzajow maki self-rising (do czego oni tego uzywaja? Angole do nalesnikow, ale tutaj?) i jedna make bez dodatkow, ale pelnoziarnista. Wiec sie ucieszylam, bo make zytnia tez dostalam (tez pelnoziarnista) i zabralam sie za pierwsze chleby (pelnoziarniste z koniecznosci). Ale maki obie byly bardzo pelnoziarniste i mamy juz troche dosc takiego ciezkiego chleba, wiec pomyslalam o zwyklej bialej mace pszennej. No i nigdzie nie moglam znalezc, a dodac trzeba, ze chleb dobry tez tu jest rzadkoscia, bo do wyboru jest glownie tostowy, slodkie buly, albo czasem bagietki, ale roznie jest ze swiezoscia. No i raz w marinie przy jednej knajpie zobaczylismy na ladzie taki fajny chleb. I Przemek stwierdzil, zebym spytala skad maja make. No to sie pytam, a pan na to, bardzo mily, pyta sie ile chce. No wiec ja, ze yyy, ze chyba kilo albo dwa, ale gdzie moge kupic? A on, ze musi cos zapytac innej pani, i ja zawolal. W miedzy czasie Przemek odkryl, ze nie wzial portfela (ja z zasady nie nosze ze soba) i wrocil na lodke. Pani przyszla, wytlumaczylam jej moja skomplikowana sytuacje, spytala pana czy moze odwazyc kilo i pan to zrobil. I pytam sie, ile sie nalezy, ile ta maka kosztuje. A Pani na to, ze nic, ze tylko 2 dolary (ale tutejsze dolary to mniej niz amerykanskie, 1 US $ = 2,67 EC $ – czyli tych tutejszych dolarow karaibskich), ale ze generalnie teraz jest gratis, a potem to jest w sklepie. Bo ponoc jest w sklepie, tylko albo nie znalazlam, albo sie skonczyla jak bylam… Albo dali mi i tak make self-rising a ja sie glupia ciesze 🙂 ale smieszna sytuacja, zwiekszajaca wiare w ludzi 🙂 Pobieglam do Przemka pochwalic sie zdobycza.
No wiec jutro nowy chlebek, zobaczymy jak wyjdzie.
Czasem smiac mi sie chce, jak moje male zachcianki (typu kawalek deski na palete do malowania albo taka maka) angazuja tyle osob dookola, ktore chca bardzo pomoc i na koniec po calym wywolanym zamieszaniu dostaje rzeczywiscie to czego szukalam. A ja tylko pytam gdzie moge cos znalezc… Tacy sa, serdeczni i pomocni, czasem az do przesady.
Czasem chca tez pomagac na sile, jak przy kotwiczeniu albo cumowaniu, bo potem chca za to zaplaty i tak poluja na nowe lodki, czasem rozwoza motorowkami owoce w podwojnie wysokich cenach, ale za to prosto na zakotwiczone lodki, wiec w sumie luksus. Za luksus sie placi.
We Wloszech sie placi za cien zabytkow, tutaj za cien palm, w sumie logiczne…
No wiec tak, dzisiaj jak w kazdy piatek jest mega biba w Gros Islet, malej miescince na polnoc od mariny gdzie bawia sie tubylcy do 4 rano i turysci do 12 w nocy. Mnostwo dobrego jedzonka, drinkowanie i muzyka na ulicy i plazy. Pewnie wybierzemy sie znowu, bo to mila odskocznia i fajny klimat, choc muzyka to raczej dyskotekowe hity z ostatnich 50 lat niz lokalne rytmy. Ale na lokalnych rytmach tez bylismy i sa bardzo lokalne, bardzo murzynskie, bebenkowe i nic nie rozumielismy 🙂 bo spiewane w ichniejszym lokalnym jezyku (tak tak, urzedowy jezyk oficjalny Saint Lucii to angielski, ale oni maja swoj wlasny, ktorego nikt inny nie rozumie, choc oni uparcie porownuja go do francuskiego). Ale potupac nozka i pokrecic biodrami mozna bylo 🙂 Choc podejrzanie szybko sie skonczylo.
Tydzien temu byl Independence Day na Saint Luci, ale nie zdarzylismy na zadne parady do Castries. Pobawilismy sie z nimi troche na ulicach Gros Islet. Niesamowite, ze tak niedawno (1979) uzyskali niepodleglosc i na swietowanie ciagle przyjezdzaja tu ponoc Angole i Francuzi. Nie do wiary. Tyle, ze oni uznaja zwierzchnictwo Krolowej Elzbiety…
Staram sie cos malowac, ale kupilam ze wzgledow oszczednosciowych dosc male plotna i nie umiem sie na nich odnalezc. Pomyslow tez jakos mi brakuje, bo malowanie plazy, morza i palm jakos wydaje mi sie kiczowate. Maluje na razie jedna rzecz, czym wywoluje sporo zaciekawionych spojrzen na pomoscie, a nie mam sie gdzie schowac, bo pod pokladem Przemek kategorycznie zabronil mi uzywac farb, i slusznie. Biale, kremowe poduszki na kanapie i inne elementy az sie prosza o zabrudzenie niebieska farbka… 🙂 Staram sie uwazac i malowac sterylnie, zeby nic nie zabrudzic, ale to tez utrudnia prace, bo zeby malowac jak lubie, potrzebuje przestrzeni, wiecej nieuporzadkowania i odwagi. Zobacze, moze cos sie w koncu wykluje, albo musze sie gdzies dalej wybrac, gdzie nie bedzie ryzyka pomalowania lodki na kolorowo 🙂
Dzisiaj wieczorem chyba relaks, pozniej w planach dalsze naprawy i moze w koncu wybierzemy sie wglab wyspy. Mamy troche obaw zwiazanych z pozyczaniem tu samochodu, bo ruch jest lewostronny niestety. Niesamowite, ze wzgledy praktyczne nie przezwyciezyly tych historycznych, bo chyba nie sprowadzaja tych wszystkich terenowek zza oceanu…?
Piekny, jak co dzien zachod slonca (godzina 18.10), temperatura spada z 28 stopni do 25, wiec mozna powoli myslec jasniej. Budzi sie w czlowieku zalazek aktywnosci umyslowej 😉
0 Comments