Pierwszy jasny chlebek po zdobyciu mąki pszennej (wzbogaconej o dodatkowe witaminy, kwasy foliowe i inne cuda ale bez proszku do pieczenia ani sody) to jeden z najlepszych do tej pory. W ogóle! Może to kwestia tego, że dawno nie jedliśmy dobrego, jasnego chleba na zakwasie albo mizernego wyboru pieczywa tutaj, głównie tostowego lub słodkiego, ale bardzo nam smakował i mi osobiście przypomniał chleb wiejski sprzed lat. Co prawda zawodowy piekarz pewnie by załamał ręcę nad tym, co ja tu wyprawiam z ciastem, bo w ogóle nie kontroluję temperatury ani czasu wyrastania ciasta, a że jest na prawdę ciepło to odbywa się to wszystko dwa razy szybciej niż powinno. Zostawiam ciasto w durszlaku (najbardziej adekwatnym przedmiocie do tego, dostępnym na łódce) i po niecałych dwóch godzinach (w Krakowie średnio trwało to 4) jest conajmniej dwukrotnie spuchnięte… Ale do wyboru mam lodówke (w której nie wyrośnie wcale) albo włączenie klimatyzacji na łódce, co jest trochę przerostem formy nad treścią i i tak byłoby trudne do kontrolowania, poza tym łatwo można się przeziębić… Więc chleb wyrasta turbo szybko, podobnie trwa aktywacja zakwasu z lodówki, i wreszcie mam do użytku piekarnik, który osiąga sensowne temperatury (powyżej 200C). Super sprawny, choć trochę odbiegający od tradycyjnego, powolnego, proces produkcji kolejnych chlebków, pysznych muszę dodać 🙂

Przy okazji zakwasu zastanowiła mnie jedna rzecz. Bo przejechaliśmy kilka granic z torebką suszonego zakwasu w kieszonce futerału kamerki. (Dzięki Madziu!!!) I był on kilkakrotnie prześwietlany na różnych kontrolach lotniskowych i nikt się nigdy nie zapytał co to jest… Do tego dla czułych nosów zapach pewnie nietypowy choć słaby, ale nigdzie nigdy nie było czułych nosów. No nic, po prostu jak wyjęłam w końcu tą torebeczkę plastikową z białym proszkiem w środku, tutaj na łódce, to aż sie uśmiechnęłam do siebie na myśl, jak bym się tłumaczyła na lotnisku..? Czy celnicy zrozumieliby dlaczego ktoś leci za ocean z zakwasem i co to w ogóle jest?

Myśląc o lokalnych przysmakach miałam w planie spróbowanie kiedyś korzenia manioku. Takiego tutejszego zastępnika ziemniaków, podobno. O ile różne ciastka z mąki z manioku (cassavy) można kupić w tutejszych piekarniach i już zdarzało nam sie je kosztować, o tyle te olbrzymie dziwnie wyglądające korzenie ciągle budziły moje zainteresowanie. Do czasu. Szukając w internecie przepisu jak przyrządzić świeże korzenie manioku, natknęłam się na taką oto informację: Niestety maniok zawiera duże ilości trującego cyjanku. W jednym kilogramie świeżych korzeni manioku znajduje się (w zależności od jego odmiany) od 20 do 100 mg cyjanku (wg wikipedii glikozyd manihotoksyna, który łatwo przechodzi w silnie trujący kwas pruski). Śmiertelna dawka dla człowieka to 50 mg. Dlatego zarówno jego liście jak i bulwy nie mogą być spożywane na surowo i bez odpowiedniego przygotowania. (http://kuchnia.wp.pl/fototematy/256/5/1/smiertelnie-niebezpieczne-przysmaki.html)

Z drugiej strony ziemniaki na surowo też nie należą do najzdrowszych… Ale trochę mnie to zniechęciło i chyba darujemy sobie poznawanie tego korzonka, nawet jeśli całodobowe namaczanie i gotowanie usuwa z niego truciznę. Może kiedyś się skuszę i zrobię chleb z cassavy, choć mąka ta jest tutaj dość droga jak na popularność manioku.

Przez ostatnie dni mieliśmy okazję poznać trochę wyspę ‘od wewnątrz’. Wybraliśmy się do Soufrière ‘komunikacją publiczną’ czyli małym busikiem, w którym usiąść może maksymalnie 14-15 osób i choć mniejsze są od tych krakowskich(!), ciasne i często zdezelowane, to przynajmniej nie biorą pasażerów na stojąco (i tak by się nie zmieścili…). Ale podróż była męcząca z innego powodu, droga tak kręta, wspinająca się serpentynami na wzgórze, po to, żeby z drugiej strony opaść z powrotem prawie do poziomu morza. Same zakręty, góra, dól i znowu zakręty. Albo wszystko na raz.

Miewałam czasem sny, że wjeżdżam albo zjeżdżam z drogi, która jest prawie pionowa. Że lada moment odpadnę od podłoża i pojazd w którym jestem zacznie dachować wzdłuż swojej osi. Tutaj te sny nie wydają się tak absurdalne. Chociaż kierowcy znając trasę pewnie jak własną kieszeń, zdają się nie przejmować za bardzo zakrętami i pędzą tak szybko, że jakoś są w stanie pod te góry podjechać. Czasem tylko przy dłuższym zjeździe pojawia sie mdlący, gumiasty smrodek, ciągnący sie przez jakiś czas za busikiem… Wysiada się lekko otumanionym i spragnionym bezruchu.

Kolejna ciekawa rzecz dotycząca busików to harmonogram jazdy, który de facto nie istnieje. Busik odjeżdża bowiem, gdy zbierze się komplet pasażerow, albo ktoś jest w stanie zapłacić za tych, których nie ma 🙂 Jakimś cudem dzieje się tak, że ilekroć już na trasie ktoś chce się dosiąść, to właśnie dokładnie tyle samo osób wysiada na tym konkretnym przystanku 🙂 System idealny. Prawie, bo czasem na jedną ostatnią osobę czeka sie dłużej do odjazdu niż na cały busik wcześniej. Do tego rano zdecydowanie więcej ludzi podróżuje, więc nie ma problemu (jak tylko odjedzie jakiś busik, zaraz pojawia się następny), ale wieczorami ruch trochę zamiera i liczenie na busik po zmroku jest dość naiwne. Uprzedzeni o lokalnych atrakcjach ruchu drogowego poruszamy się jednak po wyspie dość sprawnie.

Soufrière jest zdecydowanie mniejszym miasteczkiem choć za czasów francuskich było stolicą Saint Lucii. W przewodniku można przeczytać, że stanowi oazę spokoju w porównaniu z Castries (jako obecną stolicą), które jakoby tętni życiem i ludzie tam żyją w pośpiechu. Nie wiem tylko gdzie chowają ten pośpiech skoro go nigdzie nie widać… Moim zdaniem w takim klimacie zdecydowanie nie da się żyć w pośpiechu. W Soufrière żyje niecałe 8 tysięcy mieszkańców (w porównaniu z 67 tysiącami w Castries) więc nietrudno sobie wyobrazić, że musi mieć inny charakter. Bary, knajpki, restauracje, lokalny targ warzywny i rybny, kilka sklepów, hoteli, szkoła i jeden kamienny kościół… Uroczo położone w dolince między zielonymi wzgórzami, z własną plażą, wijacą się, obecnie prawie wyschniętą rzeką i widokiem na Małego Pitona.

Niedaleko miasteczka znajduje się przepiękny ogród botaniczny, w którym podziwiać można egzotyczne* kwiaty, kawowce, kakaowce, gałkomuszkatołowce, różnokolorowe ptaszki, w tym koliberki pijące nektar z kwiatów i inne cuda. Niestety, lokalnych papużek, których populację starają się tutaj odbudować, bo jeszcze niedawno były bardzo zagrożone wyginięciem, nie widzieliśmy, ale coś cudnie świergotało wysoko w drzewach…

* zdecydowanie słowo ‘egzotyczne’ różny ma charakter w zależności od lokalizacji. Na lotnisku w dniu przylotu widziałam plakat informujący o zakazie wwożenia zwierząt albo konieczności poddania ich kwarantannie (w tym psów i kotów) ze względu na możliwość przywiezienia chorób egzotycznych. Zaczęłam się zastanawiać, jakie to choroby egzotyczne występują w Polsce…? 🙂

Przez ogród przepływa także strumień prosto z pobliskich błotnistych źródeł, który efektownie spada malowniczym wodospadem, tworząc wśród zieleni przyjemny mikroklimat. Duża zawartość błotka i różnych minerałów zmienia kolor wody na szary, choć wg przewodników mieni się różnymi barwami, codziennie innymi (w zależności czego akurat w niej jest najwięcej). Dla nas była jednak ordynarnie, błotnisto szara.

Następnego dnia wybraliśmy się także do tych źródeł… Szkoda gadać, podejrzewam, że do teraz czuła osoba wywącha na nas zapach siarkowodoru. Ale zabawa przednia, znajomy z Soufrière powiedział nam, że tak się staje czarnym i rzeczywiście 🙂

Przykre tylko patrzeć, jak całe grupy białasów (podejrzewamy, że z tych kurortów właśnie) są wysadzane z busików, wrzucane do błota, każdy ma obowiązkowo zdjęcie robione własnym aparatem przez przewodnika (w większości pozują parami), prowadzone pod prysznic, kontrolowane czy wystarczająco się z tego błota opłukali i wrzucane z powrotem do busa, który zawozi ich następnie pod wodospad, żeby się umyli do reszty. Niby atrakcja fajna, ale widać dokładnie znaczenie sformułowania ‘tourism business’. Byliśmy jedynymi osobami, które były tam poza zorganizowanymi grupami z przewodnikami.

Tworzyliśmy wlasną ciekawą multinarodową grupę: nasza dwójka, Finka, Francuz i Szwajcar, gdyż dość przypadkowo spotkaliśmy znajomych z Rodney Bay. Łatwo było nawiązać kontakt, z kimkolwiek, kto nas zapytał skąd jesteśmy, później już rozmowa sama się toczyła. W taki oto sposób poznaliśmy w trakcie obiadu uroczą parę, (Tony i Aldona), która zaprosiła nas na swoją farmę, gdzie hodują zwierzaki i uprawiają warzywa, owoce, zioła i wszystko co tylko mogą. I urzekł nas wszystkich ich entuzjazm i radość z tego co robią i chęć dzielenia się tą radością. Z pewnością można wchłonąć tam sporo pozytywnej energii a i skosztować co nieco ichniejszych smakołyków. Dostaliśmy w prezencie trochę świeżych ziół (prezent prosto z nieba), cytryn, trzciny cukrowej do żucia i po bulwie ‘dasheen’ i ‘yam’ już obranych przez Tony’ego, także nic nam już nie grozi… Mamy ugotować, upiec, albo usmażyć, więc wychodzi na to, ze jednak zmierzymy się sami z lokalnymi korzonkami. W knajpach często są dodatkiem do ryb i sosów, taki kawałek warzywa ugotowany na miękko jak ziemniak, lekko słodkawy, smaczny i pożywny.

Ze zwierzaków można się tam przyjrzeć żółwiom wodnym, lądowym, rybkom słodkowodnym, królikom, i ptaszkom, w tym różnym małym papużkom, kiedyś może także lokalnemu gatunkowi papugi, który jednak teraz, ze względu na próbe odnowy populacji i ochronę, nie jest oddawany w ręce prywatne. Ale Tony i Aldona planów mają sporo, włącznie z własnym muzeum lokalnych robaków(!), którego pierwsze imponujące okazy nam pokazali (np. żukopodobnego stwora długości 6-7 centymetrów, szerokości 4 i wysokości 5, z rogiem na głowie jak nosorożec i twardym jak skała pancerzem), więc przyszłych podróżnikow na Saint Lucii zachęcamy do odwiedzenia ich farmy!

Podróżować po wyspie można na wiele sposobów: wynajmując samochód albo skuter (do tej pory nie mieliśmy potrzeby, z resztą ruch lewostronny trochę mnie przeraża), busikami (o tej atrakcji jest już wyżej), rowerem albo pieszo (ta opcja odpada ze względu na upał, jesteśmy mięczakami), łódką dookoła, helikopterem (bez komentarza) albo… stopem. Zupełnie nie było to planowane ale kilkakrotnie ktoś nas podrzucił, rzeczywiście ułatwiając powrót. Jest to o tyle zaskakujące, że machanie na przejeżdżające samochody łatwo się może skończyć złapaniem taksówki, która oczywiście bardzo chętnie nas weźmie, za odpowiednią opłatą (nie dość że nominalnie 10 razy więszą niż za busa to jeszcze w dolarach amerykańskich, żeby było ciekawiej). Ale niektórzy, nawet jak nie machaliśmy, stawali i pytali czy nas gdzieś podrzucić. Gdy wracaliśmy w piątkę ze źródeł, ciagnąc za sobą swojski odór siarkowodoru, zatrzymały sie aż dwa samochody. Wybraliśmy większy i obchodząc go dookoła, po kolei ustawiliśmy się po jego prawej stronie… Kierowca dość szybko się skapnął, że potrzebujemy wskazówki i powiedział, że drzwi są z drugiej strony 🙂 Właśnie tak, przyzwyczajenie silniejsze od nas.

Tą pierwszą jak dotąd noc poza łódką spędziliśmy w położonym na wzgórzu hoteliku, w którym byliśmy jedynymi gośćmi, więc panowała błoga cisza i spokój. Do pokoju wchodziło się z tarasu, z którego rozciągał się piękny widok na Soufrière i Małego Pitona na dalszym planie. Widok jak z obrazka, podziwialiśmy odpoczywając dopóki ciemność nie zapadła i zdecydowaliśmy się podążyć za muzyką dobiegającą z dołu. Muzyka dobiegała z garażu, jeśli nie z samochodu jedynego tylko imprezowicza, więc minęliśmy i poszliśmy dalej w poszukiwaniu nocnego życia w miasteczku…