Jak już wspomniałam wcześniej, chociaż urzędowym językiem na Saint Lucii jest angielski, mieszkańcy wyspy mówią także swoim językiem ojczystym: Patois. Jest on dla nas praktycznie nie zrozumiały, z możliwością wyłapania kilku słów francuskich (raczej niewielu ze względu na naszą znikomą znajomość tego języka). Nic dziwnego jak się okazuje, bo poznany w Soufriére Tony wytłumaczył nam, że język ten jest w praktyce językiem tylko mówionym, przez co ciągle ewoluującym, między innymi poprzez wstawki z różnych innych języków: francuskiego ale także angielskiego, hiszpańskiego, czy jakiego tam się akurat ostatnio nasłuchał mówiący. Z wdziękiem i dużym zaangażowaniem Tony wyjaśniał, że reguł językowych jest niewiele, jeśli w ogóle są… Także można mówić w sposób w jaki się komu podoba, upraszczając gramatykę, mieszając czasy (a właściwie używając czasu teraźniejszego prostego zamiast wszystkich innych), skracając wyrazy albo właśnie zapożyczając słowa z innego języka.
Brzmi to wszystko trochę fantastycznie, ale rzeczywistość jest trywialna i trochę przygnębiająca. Niczym postkolonialna absurdalna pozostałość, funkcjonuje zakaz używania języka Patois przez dzieci w szkołach, przy czym nie ma też żadnych źródeł pisanych w tym języku, bo i nie ma powodu, żeby były. Skoro nikt nie uczy poprawnie mówić ani pisać w tym języku, (bo w szkołach nie może a w domach dzieci raczej pomagają przy pracach fizycznych niż siedzą nad książkami lub biorą lekcje pisania) to konsekwencje są proste do wyobrażenia… Język Patois nie jest oficjalnie językiem zakazanym jako taki przez rząd, ale przez ustanowione prawo jego użycie ogranicza się do domostw i ulic. Język ulicy, żyjący własnym życiem.
W trakcie pysznego obiadu w knajpie kreolskiej Tony zaprezentował nam swój ogląd na temat tutejszej społeczności, chęci (albo jej braku) do pracy, narzekaniach oraz bogactwie i biedzie. Ponieważ sam spędził pół życia w Kanadzie i patrzy na Karaiby trochę bardziej z dystansu, to była to bardzo szczera, dosadna i przy tym ciekawie zaprezentowana ocena swoich współziomków. Wydaje się, że swoim entuzjazmem i ilością planów (z których znaczną część już zrealizował) mógłby dzielić się w nieskończoność. Przez sam swój zapał skazany jest na sukces. 

Martynika

W końcu udało nam się wybrać ciut dalej i popłynęliśmy na Martynikę. Nie wiem czy to tutejszy zwyczaj, czy lenistwo żeglarzy rozpieszczonych piękną pogodą i bogatym wyborem drinków w portach, ale wszędzie zalecają pływać za dnia i unikać wchodzenia do portów po zmroku. Tym bardziej na kotwicowiska. W niektórych przypadkach rzeczywiście ma to sens, ze względu na znikome lub żadne oświetlenie i dość trudne nawigacyjnie warunki ale czasem wydaje się niepotrzebnym straszeniem nowicjuszy.
W każdym razie jako port docelowy wybraliśmy Le Marin, położone na samym południu Martyniki, żeby spokojnie dopłynąć w ciągu jednego dnia (a rano jeszcze spokojnie zjeść śniadanie, wziąć prysznic, odprawić się i załatwić formalności w biurze mariny). Jak się okazało, Le Marin to chyba największa marina na Martynice, lecz mimo to, nie było już dla nas miejsca i musieliśmy stanąć na kotwicy (w ten sposób rozpoczęło się poszukiwanie wody do zatankowania, gdyż używanie odsalarki w pobliżu portów nie wchodzi w grę). Mieliśmy wrażenie, że w zatoce Cul de Sac zebrało się drugie tyle jachtów, ile w ogóle pływa po Karaibach. Nawet na kotwicowisku było ciasno i gęsto a jachty stały w każdym możliwym miejscu.

Dalej, chcąc jak najwięcej zwiedzić po drodze i zarazem skorzystać z uroków kąpieli w morzu w promieniach zachodzącego słońca, zatrzymaliśmy się w zatoce Grande Anse d’Arlet. Po drodze minęliśmy skałę o dumnej nazwie Diament, wokół której latało mnóstwo ptaków. Ze względu na konieczność zatankowania wody postanowiliśmy się wybrać następnie do stolicy wyspy, Fort de France. Jakże rozczarowani byliśmy stanem marin (choć to nadużycie wobec tych strzępów pomostów pływających, otoczonych łódkami), które tam znaleźliśmy. Z konieczności znowu stanęliśmy na kotwicy, za to przy samym centrum miasta, mając nadzieję, że nie skończy nam się woda do rana. Nie skończyła się jeszcze przez następne trzy dni, kiedy staliśmy na bojce w malutkiej marinie na wschód od Fort de France, w samym środku lasów mangrowych…

Od pierwszego wejrzenia, Martynika sprawia  wrażenie bogatszej wyspy niż Saint Lucia i ma zdecydowanie bardziej europejski charakter. Liczne sklepy i bary nie różnią się znacznie od tych hiszpańskich na Kanarach, choć wewnątrz może jest bardziej kolorowo. Jako lokalną ciekawostkę podam fakt, że Saint Lucianie pływają na Martynikę na zakupy (moda prosto z Paryża 🙂 ), a Martyniczanie (?) spędzają weekendy na imprezach na Saint Lucii (w Gros Islet). Jesteśmy skłonni w to uwierzyć, sądząc po pustkach jakie panowały w sobotę i niedzielę w miastach na Martynice. Puste ulice, zamknięte sklepy i restauracje, kilka barów otwartych ale żadnego klienta… Prawie jak wybrać się do Maroka w trakcie Ramadanu.
Dla nas jednak głównym problemem jest język. Na Martynice mało kto mówi po angielsku, bo i tak większość turystów odwiedzających wyspę to Francuzi… Czasem jeszcze jakoś się udaje, w tych skrajnie turystycznych miejscach (marina, lotnisko, wypożyczalnia samochodu). Ale w większości przypadków skazani jesteśmy na francuski, którego w ogóle nie pamiętam! Gdybym miała tutaj swój samouczek, tam było tyle mądrych, przydatnych rzeczy… Przemek prędzej by się po hiszpańsku dogadał, ale tubylcy zdają się nie rozumieć w innych językach  Na szczęście w wielu sytuacjach znajduję odpowiednie słowo gdzieś napisane, np. „znaczek” na poczcie, ale czasem sklecenie prostego zdania na szybko mnie przerasta i zaczynam się jąkać, po czym próbuję przejść na angielski. Zwykle bezskutecznie.
Dlatego nie lada byliśmy zdziwieni, gdy pewnego razu złapaliśmy stopa (na długiej prostej przez lasy mangrowe) i po kilku bąknięciach z naszej strony po francusku, że tak do mariny, że na łódkę, że dziękujemy… przeszliśmy z ulgą na angielski, żeby po chwili Pan zapytał, skąd jesteśmy, po czym po naszej odpowiedzi, uśmiechnięty, oznajmił w ojczystym języku: „No to przecież możemy mówić po polsku”. Przecież…  Czasem właśnie takie miłe, przypadkowe spotkania współziomków jakoś sprawiają, że człowiek się czuje jeszcze lepiej, choć nie wiem dlaczego. Kilka miłych słów w ojczystym języku? Wspólne korzenie, kultura?…
Martynika – czyli witaj ruchu prawostronny. Ośmieleni tym faktem pożyczyliśmy samochód na dwa dni, żeby móc zwiedzić także wnętrze wyspy. Skala prędkości porażająca, nagle ze średnio 5-ciu zrobiło się 50 mil na godzinę… I okazało się, że w ciągu jednego dnia można spokojnie przejechać całą wyspę dookoła, zatrzymując się na różne zachcianki, obiad, spacer czy nawet kąpiel w morzu. Ale rozłożyliśmy w planie odkrywanie wyspy na dwa dni, żeby móc się nacieszyć trochę tą zielenią i górami! Jacht w tym czasie stał bezpiecznie na boi w niedużej marinie i służył jako baza wypadowa.

Południowo wschodnia część wyspy jest pokryta niekończącymi się miasteczkami, wioskami i gdzie niegdzie uprawami (głównie trzciny cukrowej i bananów). Poza wszędobylskimi palmami, krajobraz nie wyróżnia się niczym szczególnym. Wschodnie wybrzeże jest ciekawe, choć bardziej narażone na ciągle wiejące pasaty, więc nie znajduje się tu zbyt wiele kotwicowisk. Są za to malownicze skałki, zielone półwyspy i fale uderzające o brzeg. Jest też wyspa Sainte Marie, na którą można się dostać łódką albo brodząc po kolana w wodzie przez piaszczystą mierzeję. Ciekawe, doświadczyć fal obmywających nogi z dwóch przeciwnych kierunków. Malownicze miejsce.
Północno zachodnia część wyspy jest zupełnie inna. Piętrzą się tutaj wysokie góry sięgające chmur (choć w praktyce zbierające wszystkie chmury wokół swoich wierzchołków) o stromych, pokrytych lasami tropikalnymi zboczach. Spacer w takim lesie daje cudowne uczucie chłodu i cieszy oczy soczystą zielenią, ozdobioną gdzie niegdzie jaskrawo czerwonymi kwiatami. Zaznaliśmy nawet rajskiej kąpieli w strumyku górskim, co stanowiło wspaniałe orzeźwienie w ciągu upalnego dnia.
Rozochoceni tymi górskimi spacerami, postanowiliśmy się wybrać na szczyt najwyższej góry Martyniki, czyli Mont Pelée (1397 m.n.p.m.). Szybko się jednak okazało, że nie będzie to spacer. Co prawda samochód zostawiliśmy na wysokości 824 m.n.p.m., więc do przejścia pozostało niewiele, ale nasze nogi odwykły od górskich wspinaczej, do tego w pełnym słońcu, gdyż wysokogórska roślinność przy szlaku sięgała może do pasa. Na drugą niedogodność rozwiązanie stanowiły chmury, które obległy górę gdzieś od połowy naszej drogi na szczyt. Uparcie brnęliśmy jednak wzwyż, wierzyłam bowiem ciągle, że pogoda nagrodzi nasz trud i ujrzymy wspaniały widok z wierzchołka, na wszystkie strony świata…No i ujrzeliśmy, chmurę od środka. Na jednym z lokalnych szczytów (okazało się, że jest ich tam kilka) były nawet jakieś oznaczenia szlaków, ale żaden zdawał się nie prowadzić na najwyższą górę. Z satysfakcją jednak stanęlismy na Morne Lacroix (1255m.n.p.m.) i usiłując nie zostać zdmuchnięta przez wiatr zrobiłam zdjęcie „widoku”…

Zejście okazało się nie mniej wyczerpujące, gdyż bardzo stroma, kamienista ścieżka stanowiła wyzwanie dla moich kolan i Przemka sandałów. Ale chociaż częściowo tęsknota za górami została zagłuszona i mimo braku śniegu na szczytach, czuliśmy się po tej wycieczce wspaniale.
Położone w dolinie między górami Le Morne Rouge to urocze miasteczko, z kamiennym kościołem, pięknym widokiem na wybrzeże i odą do chleba umieszczoną na tablicy na murze, której zrobiłam zdjęcie i przy pierwszej sposobności zabieram się za tłumaczenie. Leżące na zachodnim wybrzeżu Saint Pierre było nawet kiedyś stolicą Martyniki, ale po zniszczeniu przez erupcję wulkanu (właśnie naszego niezdobytego Mont Pelée)w 1902 roku nigdy już nie odzyskało takiego znaczenia i teraz jest jednym z małych rybackich miasteczek, które tworzą malowniczą scenerię wzdłuż wijącej się nadmorskiej drogi. Kolorowe rybackie łódki, kolorowe domy patrzące prosto w morze, knajpki i od czasu do czasu wielka ryba sprzedawana „na pniu” na kawałki. A pomiędzy miasteczkami piasek, palmy i huk fal…
Zachód słońca widziany spod palm na plaży był piękny i romantyczny. Na żywo taka chwila nigdy nie jest kiczowata, budzi zachwyt kolorami i tworzy magiczny nastrój. Dopiero jak się to próbuje opisać lub namalować, to jakoś zawsze wychodzi tak tandetnie. A może brakuje słów i kolorów, żeby oddać ten snujący się leniwie czas i zapowiedź zmroku…
Myślę, że nie ma w tym nic dziwnego, ale zupełnie inna jest ta wyspa niż Saint Lucia. Krajobraz, roślinność, miasta i miasteczka, ale chyba przede wszystkim ludzie. Jakby odrobinę większa rezerwa z jaką traktują przyjezdnych, przyzwyczajeni do okresowych pobytów rzesz turystów, zajęci swoimi sprawami. Do prawdy nie rozumiemy jak wygląda tutaj codzienne życie, skoro w weekend żywej duszy w mieście nie ma, a w poniedziałek wszyscy w knajpach i na zakupach 
Do tego pochodząc z Krakowa i znając miasta europejskie z kilkunasto czasami wieczną historią, szukam podświadomie takich „starówek miejskich”, takich miejsc, gdzie wszystko się zaczęło… Gdzie architektura jest świadectwem historii. Ale takich miejsc nie ma. Może poza bardzo nielicznymi przypadkami, jak na przykład Fort Saint Louis w Fort de France. Architektura ma zdecydowanie charakter mniej trwały, jakby zgodnie z zasadą, że nie chodzi o to, żeby budynek przetrwał huragan, tylko, żeby możliwie prosto było go odbudować. Może przesadzam, bo jest kilka ładnych budynków, jak choćby katedra, biblioteka czy Fort Saint Louis w Fort de France, ale są to raczej perełki w morzu budynków bardzo zwykłych.
Skoro już nam się udała Martynika, to teraz Dominika kusi swoją bliskością i dzikością…
Z ciekawostek przyrodniczych jeszcze mi się przypomniało, że palma kokosowa, która jest chyba najbardziej rozpoznawalną sylwetką w nadmorskim krajobrazie karaibskim pochodzi z Azji wschodniej! Tutaj zaczęły kiełkować kokosy, które przepłynęły tysiące mil przez ocean… Niestety na szybko nie mogę znaleźć informacji, kiedy pojawiły się pierwsze…