Wyprawa na Koniec Świata i jeszcze dalej

Płynąc do Urugwaju korzystaliśmy najpierw z północno – wschodniego wiatru, który w pewnym momencie, dosłownie w ciągu dziesięciu minut odwrócił nagle na południe. Morze przez jakiś czas przypominało powierzchnię, na której ktoś starał się odwzorować fale ale nie bardzo wiedział skąd się biorą i jak to działa. Na szczęście nie było zanadto wzburzone i nawet ostro do wiatru żeglowało się w miarę przyjemnie. Nie uniknęliśmy halsowania na ostatnim odcinku, ale lepsze to niż totalna cisza.

Zatrzymaliśmy się w Punto del Este, o którym słyszeliśmy wiele pozytywnych opinii. Uznawane jest wręcz za Miami Ameryki Południowej i rzeczywiście sprawia wrażenie luksusowej enklawy. Niczego sobie marina oferuje bezpieczne miejsca postojowe, ale prysznice i toalety jeszcze ciągle są w budowie. Za to całej odprawy można dokonać w jednym miejscu! I to na terenie portu! Tylko oczywiście ‘maňana’. Akurat kończył się tutaj transatlantycki odcinek regat Clipper Round the World z Liverpoolu, więc może dlatego wszyscy byli zwarci i gotowi. Choć na czerwone dywany i szampana się nie załapaliśmy…

Miasteczka właściwie są dwa. Sam południowo – wschodni skrawek Urugwaju, czyli cypel Punto del Este, którego mieszkańcy wyraźnie podkreślają odrębność od Madonaldo, do którego jest przyklejony. Poza bezpośrednim sąsiedztwem latarni morskiej, krajobraz zdominowany jest przez ogromne bloki. Luksusowe apartamentowce przy pięknych piaszczystych plażach, choć pogoda pozostawiająca nieco do życzenia. W knajpach owoce morza i wołowina. Na głównym placu targ rzemiosła artystycznego, gdzie pognałam w te pędy i zakupiłam antyczne mateo i bombijje. Również reszta załogi wyposażyła się w odpowiednie artefakty i tak, z dnia na dzień staliśmy się najlepszymi smakoszami mate :). Choć brakuje nam trochę wprawy z życia z termosem pod pachą i wiecznym kubkiem w dłoni.

Tak się niestety złożyło, że ominął nas Pierwszy Urugwajski Konkurs Piwa, który mógłby nieść sporą wartość edukacyjną! Ale czas było w drogę, zatankowaliśmy więc paliwo pod kurek, oddaliśmy cumy i obraliśmy kurs na wschód. Tym razem już do naszego portu docelowego – Montevideo.

Montevideo wydało mi się ogromne. I dość monumentalne. Ale starówka – tak, tutaj można mówić o starówce! – jest przepiękna. Kamieniczki, knajpki, place, ulice z kolorowymi straganami, Mercado del Puerto, zamienione na jedną wielką super knajpę w starej hali targowej, gdzie można zjeść najlepsze mięsa i warzywa z grilla. Miasto tętniące życiem, obietnica wielu atrakcji i wrażeń. Ludzie serdeczni.

Marina nieco podejrzana, bo z map wynika, że zanurzenie tutaj to ledwie dla kajaka ale jakoś stoimy przy kei bezpiecznie, mimo wietrznej pogody. Obsługa niezwykle uprzejma i pomocna. Bogate zaplecze socjalne. Tylko dwa dni wiatr się wziął i uwziął i próbował pourywać nam głowy. Wydawało się, że wieje znacznie więcej niż wskazywał jachtowy wiatromierz, porównując do warunków, które mieliśmy wcześniej na morzu. Jachtem rwało na każdą stronę, fały wokół łomotały o maszty, wanty huczały, aż uciekłam do budynku mariny, żeby mi głowa nie pękła. I tam w zaciszu świetlicy, patrząc przez wielkie szyby na to szaleństwo, słowo po słowie starałam się wywiązać z obowiązku. Dzień po dniu dwie osoby z naszej 4-osobowej załogi się wyokrętowały i pozostało czekać na przyjazd nowej ekipy.

Gdy to nastąpiło, z nową energią przystąpiliśmy do szykowania łódki w drogę dalej na południe. Po obfitych zakupach, które zostawiliśmy w sklepie z nadzieją, że dowiozą je do portu (nie ma to jak wydać tysiące i wyjść ze sklepu z niczym), udaliśmy się na zasłużone smakołyki z grilla do Starego Miasta i słynnego Mercado del Puerto. Mniam.

Teraz czekamy ciągle na owe zakupy, a to jeszcze wejść na maszt, a to szykowanie obiadów na zaś. Korzystałam teraz ostatni raz z dobrodziejstwa internetu, ale uciekam już na jacht i przesyłam ostatnie pozdrowienia z Urugwaju. Adios!