Wyprawa na Koniec Świata i jeszcze dalej

Rejsy arktyczne pozostawiły niezatarte, magiczne wspomnienia, bardzo wysoko postawioną poprzeczkę moich oczekiwań żeglarsko – podróżniczych i nieuleczalną tęsknotę, żeby wracać tam raz po raz. A jednak ten południowy odcinek był jednym z najlepszych w moim życiu i urzeczywistniał najlepiej to, jak sobie wyobrażam żeglarstwo. Choć do mojego w nim udziału doszło przez szczęśliwy splot przypadków w najlepszym z możliwych momencie, to było to dla mnie coś więcej niż tylko wakacje pod żaglami. Ale od początku:

Zgodnie z zasadą, że na półkuli południowej wszystko jest na odwrót, niska woda w Puerto del Buçeo była, jak można się spodziewać, wyższa od wysokiej. A to dlatego, że w większym stopniu zależy od kierunku i siły wiatru w obszarze całego estuarium La Plata, niż samych pływów morskich. Gdy tylko przestało wiać z południowego wschodu, poziom wody, mimo teoretycznego przypływu, opadł o ponad metr. Ciężko się było w związku z tym wpasować w idealne warunki do wyjścia z portu. W dodatku oczekiwanie na dostawę naszych zakupów przedłużało się o kolejne godziny* i w efekcie wypłynęliśmy dopiero pod wieczór planowego dnia. *okazało się, że owe 4 godziny, o których wspominała pani w sklepie, czego nie mogłam dokładnie zrozumieć, nie oznaczały czasu dostawy tylko bezwzględny okres jej spóźnienia. Tak wyszło w praktyce. Nieźli są.

Południowy Atlantyk był dla nas więcej niż łaskawy. Ryczące czterdziestki i wyjące pięćdziesiątki nie pokazały w pełni swego niesławnego oblicza, aż do momentu gdy byliśmy już w Cieśninie Magellana. Mimo tego, że wszystko szło lepiej niż dobrze, dnia czwartego przeżyłam jakiś absurdalny wewnętrzny kryzys żeglarski. Od początku miałam świadomość, że płynę w regiony, gdzie może być niebezpiecznie. To znaczy wiem, że wszędzie może, ale im dalej na południe, tym Morze bardziej. W pewnym momencie przyszło jakieś ostrzeżenie sztormowe i nagle opętał mnie niepokój. Czy wynikał z faktu, że płynęliśmy w rejony słynące z trudnych warunków, czy ze świadomości, że do portu jeszcze daleka droga, dość, że w pewnym momencie zniknęła cała przyjemność, pojawiła się panika, że to się już nigdy nie skończy, że ‘już nie wrócę na morze’, po co całe to żeglowanie i niech ktoś ‘błagam!’ wyłączy to wariackie kołysanie, fale i wiatr. Dziwne to było o tyle, że kołysanie nie było wcale takie wariackie, poza tym nie byłam w końcu tam sama – wręcz przeciwnie, z ludźmi (<3), przy których czułam się bezpiecznie, jak tylko bezpiecznie można czuć się na morzu (jeśli chodzi o stopień zaufania to bardzo, bardzo dużo). W dodatku przecież powinnam cieszyć się każdą chwilą wolności! Ponieważ jednak tego dnia wypadła mi również wachta kambuzowa, zwalam to zatem na moje lenistwo i przynależność do klubu Mięczaków i nie roztrząsam więcej. Ważne, że wyszłam z tego zwycięsko i następnego dnia wszystko przeszło. Potem było już tylko coraz lepiej. I nadal z ogromnym szacunkiem ale już bez panicznego lęku patrzyłam za horyzont. A ten się ciągle oddalał i jakoś nie spadaliśmy poza krawędź…

 

Wiatry północne, choć silne, umożliwiały bardzo przyjemną żeglugę z falami. Zdarzyło się nie raz, że ścigaliśmy się z delfinami. Za to spotkaliśmy tylko jednego wieloryba. Samotny humbak płynął przez chwilę w naszym kierunku, ale zaraz po tym jak rozbudził nadzieje na wspaniałe widowisko, zniknął w odmętach oceanu. Przez większość czasu towarzyszyły nam ptaki, głównie albatrosy i petrele. Jest w nich coś magicznego, niejeden się już rozpisał na ich temat i zupełnie się nie dziwię, że samotni żeglarze południowych mórz z nimi rozmawiają. Zdają się świadomie bawić w strugach wiatru w pobliżu jachtu, łaskawie zabawiać żeglarzy swoim towarzystwem. Znikają na chwilę, pewnie załatwiać jakieś ptasie interesy i wiernie wracają znowu, ciesząc oczy obserwatorów nowymi akrobacjami tuż nad powierzchnią rozkołysanego morza. A jako że płynęliśmy praktycznie cały czas na żaglach, używając silnika sporadycznie, jedynie do bieżącego ładowania baterii, obecność ptaków i szum wiatru dawały miłe poczucie bliskości z naturą i owej wspaniałej wolności. Spotkaliśmy również pingwiny na środku morza. Pewności, że to nie inne ptaki nabraliśmy dopiero, gdy uciekając NIE odfrunęły (bowiem później w kanałach Patagonii spotkaliśmy też takie, które odfruwały… Pingwiny z Madagaskaru!! :P)

Czy z wiatrem czy pod wiatr Zimorodek pewnie płynął przed siebie, a my z pewnym podekscytowaniem odhaczaliśmy kolejne stopnie szerokości południowej. W tle przewijała się niesamowita historia wyprawy Magellana i jego udanej próby znalezienia drogi na zachód, podczas gdy my płynęliśmy na jasno określony na mapie punkt u wylotu cieśniny nazwanej później na jego cześć. Gdy dotarliśmy na miejsce, zastaliśmy tam zatrzęsienie konstrukcji stalowych służących do wydobycia gazu i puste, surowe, szaro – brunatne brzegi schodzące stromymi klifami do morza. Czułam się bardzo rozczarowana, co wynikało głównie z mojej niewiedzy o tym miejscu i jak zwykle przerysowanych wyobrażeń. Im dalej wgłąb, tym robiło się jednak coraz ciekawiej!

Lada moment czekało nas najwęższe miejsce wschodniej części Cieśniny, tzw. Primera Angostura, przed którą zatrzymaliśmy się cumując do wielkiej, metalowej, gryzącej boi, żeby przeczekać niekorzystny kierunek prądu. Gdy tylko było to możliwe, ruszyliśmy dalej, będąc pod coraz większym wrażeniem wyczynu Magellana i jego okrętów. Ciąg dalszy i wyjaśnienie ‘dlaczego’ – w następnej części…

Z żeglarskim pozdrowieniem!