Parę metrów za wysoko i ryczące wściekle silniki zamiast łopotu żagli, ale w końcu to to samo morze. Na raz wywołuje wspomnienia przeszłych i marzenia o przyszłych wyprawach…

Trochę to trwało. Już od dłuższego czasu marzyła mi się przygoda na Dalekiej Północy. W jednej chwili coś mnie tknęło i uświadomiłam sobie, że nie ma powodu, dlaczego by nie… Szybkie rozeznanie i z rosnącą ekscytacją stworzyłam plan najbliższego urlopu. Lipiec. Środek dnia polarnego. Spitsbergen. Rejs wokół wyspy. Arktyka!!! Kraina białych misiów, białych wielorybów, reniferów,  lisów polarnych i innych arktycznych ssaków, lodu i cichego, mroźnego piękna, nie licząc zapewne wrzasku ptactwa, w tym uroczych puffinów (skrzyżowanie papugi z pingwinem 😉 ).

Cała moja dusza i serce skacze z radości na samą myśl. Po takim czasie w końcu na morze! I to na nie byle jakim jachcie, ale tym samym, na którym parę lat temu rozpoczęły się moje morskie wojaże: Barlovento II.

Tymczasem w Danii, po długim zastoju, wiosna zdecydowała się nastać. Po wielu tygodniach od pierwszych przebiśniegów (duńskie ‘przebinice’), kwitną wreszcie drzewa, krzewy, a na łąkach pojawiają się ośmielone słonecznymi promieniami stokrotki! Ciepłe dni jeszcze przeplatają się z tymi arktycznie mroźnymi, ale wszystko powoli budzi się do życia.

Jadąc do Francji, do historycznego Fontainebleau, podróżuję też w czasie, ku całkiem już zaawansowanej wiośnie. Zamykam oczy i widzę lodowe brzegi Spitsbergenu…