Na Tobago spędziliśmy jakieś 10 dni. Wyspa jest ładna, szczególnie od strony północno-zachodniej, ale mieliśmy złe doświadczenia z urzędnikami. Nie dość bowiem, że trzeba się odprawiać między dwoma miasteczkami na wyspie, to opłaty za odprawę są wysokie i do tego dodatki za odprawę poza normalnymi godzinami urzędowania. Jak się pyta kiedy są te normalne godziny urzędowania, to informują, że oczywiście 24h na dobę, 7 dni w tygodniu. Po czym przybywa się do urzędu celnego o 4 po południu i okazuje się, że niestety ale jest już po tych godzinach i trzeba zapłacić naddatek… Już zupełnie nas wyprowadziła z równowagi sytuacja w Charlotteville, gdzie najpierw urzędnik przyjął nas u siebie w domu zamiast w biurze, bo ‘co on będzie tam siedział, jak nikogo nie ma’, w dodatku ubrany tylko w gatki z piwnym brzuchem wylewającym się ponad nimi. Ale wtedy jeszcze był miły, coś tam pomruczał, przybił pieczątki i było po sprawie. Chcieliśmy przy okazji uwolnić papugę, którą sadystycznie trzymał w klatce, ale w końcu się nie odważyłam, bo jeszcze musieliśmy się odprawić u niego przed wyjazdem. Co okazało się nieco bardziej skomplikowane. Przemek wybrał się do urzędu w piątek wczesnym (!) popołudniem z intencją wypływania w sobotę w południe. Najpierw okazało się, że w urzędzie nikogo nie ma. Poszedł więc do domu celnika, już przygotowany na to nieformalne spotkanie, ale urzędnik stwierdził, że skoro wypływamy dopiero w sobotę, to Przemek ma przyjść w sobotę. To się umówił na 10 rano. W sobotę poszliśmy we dwójkę i przyjęła nas najpierw pani z Immigration mówiąc, że to nie wystarczy, bo musi być cała załoga obecna przy odprawie. Byliśmy w szoku, bo przez ostatnie 5 miesięcy nigdy tego od nas nie wymagano. Ale mus to mus… Jak już byliśmy razem godzinę później, to okazało się, że musimy zapłacić 300TTC (6TTC = 1USD), bo jest sobota (o czym rzeczywiście dzień wcześniej nie pomyślieliśmy). Nie chcieliśmy tyle płacić, usprawiedliwiając się, że przecież byliśmy gotowi odprawić się w piątek i to z ich winy (nie było ich w trakcie owych godzin urzędowania) nie mogliśmy tego zrobić. Na co pani z rozbrajającą szczerością odpowiedziała, że chyba nie oczekujemy, że będzie siedzieć w tym biurze cały dzień, jak jest tak gorąco i w dodatku nie ma klimatyzacji i że poszła sobie do domu oczywiście. Byliśmy w takim szoku, że żadne z nas nie zdołało nawet napomknąć, że to chyba jej praca i za to dostaje kasę. Z celnikiem poszło jeszcze gorzej, bo zaczął nas straszyć strażą przybrzeżną, ze nie chcemy zapłacić. Ale tłumaczyliśmy dlaczego nie chcemy zapłacić, bo wszystko wskazywało na to, że pan z gołym brzuchem w piątek powiedział, żebyśmy przyszli w sobotę tylko w celu wyciągnięcia od nas dodatkowej kasy za to, że przyjmie nas w sobotę… Zaczął coś wrzeszczeć, mówić do Diane ‘Are you dumb?”… Zamurowało nas. W końcu zapytał „Do you think I’m stupid?” na co Diane z pełną powagą odpaliła „I don’t know”. Milczał jakieś 30 sekund, zanim zaczął na nas wrzeszczeć od nowa. Ustalił sobie inne zasady niż obowiązują oficjalnie w innych urzędach na Tobago i nie bardzo mogliśmy się spierać. Do pewnego momentu byliśmy uparci, ale odpuściliśmy w końcu wiedząc, że z urzędnikiem się nigdy nie wygra. Na koniec poprosiliśmy go o imię i nazwisko, żeby móc złożyć skargę do jego przełożonych, a on podał fałszywe! Z pewnym niesmakiem opuszczaliśmy tą wyspę.

Ale wcześniej spędziliśmy bardzo miły czas. Zatoka Englishman jest niesamowita, piękna plaża, las tropikalny otaczający ją z każdej strony i jeden malutki bar i sklepik z pamiątkami – taki w dobrym guście, z lokalnie wytwarzanymi ozdobami. Byliśmy tam jedynym jachtem, więc czuliśmy się wyjątkowo. Ale prawdziwa niespodzianka czekała po zmroku, byliśmy otoczeni z każdej strony przez czarny ekran lasu, na którego tle rozgrywał się świetlikowy spektakl. Setki, tysiące wręcz migotało srebrzystymi błyskami, sprawiając wrażenie jakbyśmy znaleźli się nagle w jakiejś magicznej krainie. Coś pięknego!

W zatoce Charlotteville jachtów było całkiem sporo, z czego 80% francuskich. W jakiś sposób Francuzi muszą sobie lepiej radzić z papierologią biurową… Nas się zapytali na początku na ile przypłynęliśmy, bo oni nie lubią jak inne łódki są w pobliżu… Jak można sobie łatwo wyobrazić, nie było to nasze ulubione miejsce i nie postaliśmy tam długo. Popłynęliśmy na zachód wyspy, mijając kolejny na Karaibach London Bridge. Odczuliśmy nieco siłę fal i wiatru nie osłoniętych przez żadną inną wyspę ale szybko schowaliśmy się w Anse Bateaux, gdzie spędziliśmy miło dwa dni, pływając w rafach i spacerując po okolicznych wzgórzach. Północno – zachodnia część wyspy jest dzika, zielona, górzysta i piękna.

Po Tobago wracaliśmy na Grenadę jak do siebie. Towarzysko bardzo miło się tutaj zrobiło. Poznaliśmy kilka par, które zostają tutaj na sezon huraganowy i czasem jemy wspólne obiady na którejś z łódek. Pływając wzdłuż brzegu miałam okazję zobaczyć już murenę, rybę flying gurnard, barakudę, coś węgorzokształtnego jasnego w ciemne kropki i całą masę innych rybek. W międzyczasie musimy zdecydować co dalej…

Pozdrawiamy serdecznie i do następnego!