Widzę, że trochę się tym razem rozpisałam, ale może ktoś przebrnie do końca, na raty… 🙂

Rafy, rafy i …rafy

Po kilku dniach napraw i porządków oraz kilku kolejnych odpoczynku, zdecydowaliśmy się w końcu wypłynąć na Barbudę. Ostatni wieczór w Jolly Harbour spędziliśmy w towarzystwie Davida (poznanego w lutym chyba jeszcze na Saint Lucii), i kilku nowopoznanych żeglarzy, przy nieco zbyt głośnej muzyce w lokalnym barze.

Jednak zanim pognaliśmy prosto na północ, popłynęliśmy na północno wschodnią część Antiguy, gdzie wśród małych wysp i raf stanęliśmy na bojce w dobrze osłoniętej od wschodu zatoce przy wyspie Great Bird.  Wieczór i poranek następnego dnia spędziliśmy pływając z maską i rurką (snorkelingując – żaden polski krótszy odpowiednik nie przychodzi mi do głowy) w pobliżu wysepki, podziwiając rafy, kolorowe rybki i żółwie morskie. Przemek zrobił kilka zdjęć z masztu (oda do elektrycznych kabestanów; gdyby one były…) namawiając mnie bezskutecznie do spojrzenia na świat z tej niecodziennej perspektywy.

Pierwszy raz mogliśmy odczuć na własnej skórze, co znaczy pływanie i nawigowanie wśród raf. Brązowe plamy na wodzie, gdzie niegdzie wystające ponad powierzchnię wody fragmenty raf, zalewane przez fale znikają co chwilę z pola widzenia. Płytkie wody wokół nie pozostawiają wiele pola do manewru. W nocy pływanie tutaj jest praktycznie niemożliwe, bo nie ma żadnych świateł i tylko przy co drugiej rafie sterczy jakaś tyczka… Nawigacja elektroniczna jest pomocna, ale przede wszystkim konieczne jest uważne obserwowanie wody i pływanie tylko przy dobrej widoczności. Od północnego wschodu, na horyzoncie,  tylko dziwnie wypiętrzające się fale pozwalają domyślać się istnienia podwodnych raf… Niemniej oglądane z bliska w trakcie nurkowania budzą zachwyt bogactwem kształtów, kolorów i mieszkańców!

W drodze na Barbudę nie spotkaliśmy ani jednego jachtu. Ponoć większość żeglarzy omija tę wyspę, jeśli nie ze względu na trudności nawigacyjne to dlatego, że jest im nie po drodze. Nie wiedzą co tracą. Jej sylwetka co prawda nie kusi wzroku na horyzoncie, gdyż dopiero z odległości około sześciu mil można dojrzeć zarys płaskiego jak naleśnik lądu. Z bliska już, lawirując między rafami zauważa się nieskończenie długie plaże i niewiarygodny kolor morza. Można wybrać sobie puste kotwicowisko albo stanąć w sąsiedztwie czterech, pięciu innych jachtów. Płytkie wody wokół wyspy i liczne rafy tworzą mnóstwo możliwości nurkowania i podziwiania tego podwodnego świata.

Spacery…

Postanowiliśmy skorzystać z uroku plaż i pospacerować nieco wzdłuż brzegu. Na początek zostaliśmy pogonieni przez ochroniarza hotelu, nieczynnego już od ładnych paru lat. Gości brak ale własność prywatna, dobrze strzeżona, choć ani znaku ani ogrodzenia sugerującego zakaz wstępu nie ma. Na Barbudzie, podobnie jak na Antidze, wszystkie plaże są publiczne, więc ochroniarz wygonił nas na plażę i kazał niemal brodzić w wodzie ale nie zbliżać się do zarośli otaczających kompleks… Obeszliśmy więc niesławny cypel Cocoa Point i odkryliśmy, że z drugiej strony plaży właściwie nie ma. Brodząc tym razem po kolana w wodzie, kamienistym dnem, obeszliśmy cały ten opustoszały przybytek, choć można było zauważyć, że stoły, krzesła, lampy jakby czekały na mieszkańców w przyjemnie wyglądających salonikach domków do wynajęcia.

Zbaczając czasem wgłąb lądu odkryliśmy słone jeziora i liczne ślady jeleni, osłów i koni, przywiezionych jeszcze w okresie niewolnictwa (Barbuda od 1685 roku zarządzana była przez rodzinę Codrington, która stworzyła z niej „park niewolników”**, z którego dostarczała niewolników na pozostałe wyspy. Dzisiaj po tej rodzinie pozostała jedynie nazwa stolicy wyspy) i od tego czasu żyjących wolno na wyspie. Konie w większości są czyjąś własnością, podczas gdy reszta zwierząt zdziczała i nie należy do nikogo. Tylko jelenie czasem są celem polowań i stanowią częściowo źródło mięsa dla mieszkańców. Osły mnożą się bez żadnych przeszkód i często można spotkać po kilka sztuk, także z młodymi, pasących się zaraz koło drogi. Podobnie spotkać można wolno chodzące konie. Jelenie jednak nam się nie pokazały, choć tak jak reszta, pasą się luzem wśród krzewów, w pobliżu słonych jezior i dróg (a właściwie jednej drogi…).

** dosłowne tłumaczenie z tekstu o Barbudzie w locji Grenada to the Virgin Islands. A Cruising Guide to the Lesser Antilles autorstwa Jacques Patuelli.

Gdy upał stał się nie do wytrzymania, zrobiliśmy sobie przerwę na kąpiel w morzu. Po tej przyjemności, pewnym zbiegiem okoliczności złapaliśmy nie całkiem darmowego stopa do stolicy wyspy – Codrington. Dowiedzieliśmy się przy okazji o lokalnych atrakcjach (jaskiniach i rezerwacie fregat), planach budowy hotelu na cyplu Spanish Point oraz trochę o warunkach życia na Barbudzie i ciągłym niedostatku wody.

mapka Barbudy

Wysadzono nas przed sklepem w miasteczku, w którym żyje 95% populacji wyspy (liczącej ogółem 1500 mieszkańców). W planach mając rozejrzenie się po okolicy i po dwóch godzinach powrót tym samym stopem w pobliże łódki (tak się umówiliśmy z kierowcą) poszliśmy na brzeg wielkiej laguny po zachodniej stronie miasteczka.Tam, na końcu drewnianego molo, przesądził się ten dzień, gdy Przemek niewinnie zapytał pana na łódce, czy przewiezie nas na drugą stronę laguny (wiedzieliśmy, że jest tam plaża i kolejny opuszczony hotel). Pan nas co prawda uprzedził, że możemy mieć problem z powrotem, ale wspomniał coś o znajomym i odpowiedniej opłacie za transport w drugą stronę. No i popłynęliśmy.

Pan nas wysadził na piaszczystym brzegu, życzył miłego dnia i odpłynął z powrotem. Ciesząc się (jeszcze) przeszliśmy na drugą stronę wąziutkiej mierzei i długo się nie zastanawiając wskoczyliśmy do turkusowego morza. Muszelki, fale, kraby i ten obłędny kolor wody…

Gdy nadszedł czas powrotu zdecydowaliśmy się na spacer plażą, wiedząc, że czeka nas długa droga, ale stwierdziliśmy, że trza być twardym a nie miętkim i po żadne WATER TAXI dzwonić nie będziemy. Zachód słońca zastał nas jeszcze przed cyplem Palmetto Point, w 1/3 drogi… Spacer grząskim piaskiem to jednak nie to samo co marsz po twardej, równej drodze – odkrycie na miarę geniusza. Dodatkowo plaża zwężała się czasem na tyle, że biegiem musieliśmy uciekać przed kolejnymi falami, chowając się między korzeniami uschniętych krzewów. Gęste zarośla uniemożliwiały marsz wgłąb lądu i skrócenie sobie drogi przez półwysep.

Już po zmroku, jakieś cienie zasugerowały nam obecność zwierząt, może koni. Prowadziły nas gwiazdy, choć mieliśmy nadzieję, że idąc cały czas plażą zgubić się niepodobna. Za cyplem Palmetto zobaczyliśmy w oddali śwatła – w tym także światła kotwiczne sąsiednich do naszego jachtów (my oczywiście nie włączyliśmy, bo przecież zwykle wracamy za dnia). Po drodze minęliśmy jeszcze Barbudę – malutkie portowe miasteczko w połowie ogromnej zatoki. Na tyle małe, że bylibyśmy go w ogóle nie zauważyli gdyby nie dźwigi stojące przy betonowym niewielkim pomoście, sugerujące rozbudowę tego porciku. Dalej musieliśmy zboczyć na szutrową drogę, gdyż plaża ustępowała gęstym zaroślom, i straciliśmy z oczu wszystkie światła i resztkę optymizmu. Na koniec czekało nas przedzieranie się przez teren tego nieszczęsnego opuszczonego hotelu ale na całe szczęście nikt nas nie zobaczył (nie wiedzieliśmy do końca jakie tu panuje prawo i czy ktoś nie wyskoczy z bronią…). Szczęśliwe, po ponad pięciu godzinach wędrówki, głodni, zmęczeni, z obtartymi nogami, dotarliśmy do zostawionego na plaży dinghy i już bez przeszkód popłynęliśmy na łódkę.

Jedzonko smakowało wybornie i mimo okropnego bólu w nogach spaliśmy jak susły. Tego dnia przeszliśmy w sumie ponad 26 kilometrów – odrobinę więcej niż to, do czego przywykły nasze nogi J. Dobrym podsumowaniem tego dnia jest stwierdzenie Amundsena, że ‘przygoda jest tylko złym planowaniem’, albo jego brakiem… Wszak jednak była to ciekawa przygoda, szczególnie z perspektywy kolejnych dni, które spędziliśmy między innymi nurkując w pobliskich rafach z kolorowymi rybkami, gigantycznym homarem (!) i płaszczką i nasze nogi mogły nieco odpocząć.

W północnej części wyspy, w trakcie wyprawy pontonem, podpłynęliśmy w pobliże rezerwatu fregat – imponujących rozmiarami skrzydeł. Ponoć w proporcji do swojej wagi mają największą powierzchnię skrzydeł z wszystkich ptaków. Jednocześnie nie są w stanie utrzymać się dłużej na powierzchni wody, więc polując muszą od razu wzlatywać w powietrze. Sprytnym i wrednym sposobem zdobywania pożywienia przez fregaty jest więc doganianie innego ptaka, który złapał rybę i gonienie go w locie dopóki ten nie puści zdobyczy. Podobno są w tym mistrzami. Nie udało nam się wypatrzeć żadnego samca z charakterystycznym nadętym czerwonym podgardlem, bo chyba już trochę późno na sezon godowy. Ale widzieliśmy za to nieco już odrośnięte młode…

Błędy przeszłości

Druga wizyta w Codrington zaprowadziła nas do domku Clare McKenzie – chyba jedynej białej mieszkanki wyspy, która prowadzi także sklepik – galerię artystyczną. Dowiedzieliśmy się od niej sporo o historii wyspy i relacjach z Antiguą, od której jest zależna, o mieszkańcach i prawie ziemi, o inwestycjach – tych potrzebnych i tych niechcianych oraz przede wszystkim o świadomości ogromnej wartości wyspy, dumie narodowej i potrzebie niezależności. O błędach z przeszłości i krzywdach wyrządzonych przez poprzedni rząd Antiguy, który za łapówki rozdawał bezprawnie zemie Barbudan. O zmianie rządu przed kilku laty, poprawie stosunków, perspektywach zmian na lepsze i powolnym ale jednak rozwoju wyspy – w tym o budowie stacji odsalającej wodę. Całą książkę można by napisać o ekonomii, polityce i socjologii taj malutkiej wyspy, której mieszkańcy  żyją niemal w komunie, broniąc się przed wszelką ingerencją z zewnątrz, zdając sobie sprawę, że przyjęcie zagranicznego kapitału wiąże się z utratą niezależności, nawet jeśli oznacza to wolniejszy rozwój. Jest to jeden z nielicznych chyba przypadków, gdzie po zniesieniu niewolnictwa, tę malutką wyspę pozostawiono samą sobie, jakby zapomnianą i jej czarni mieszkańcy stali się właścicielami i gospodarzami tych ziem. Każdy mieszkaniec wyspy, jeśli ma ochotę zbudować dom albo zająć się uprawą ziemi, na podstawie działającego tutaj prawa ziemi może odpowiedni teren otrzymać za darmo. Osoba spoza wyspy również może starać się o przydział ziemi, chociaż na prawie wieczystego użytkowania a nie własności (musi też mieć wspólnika wśród mieszkańców wyspy…) i tylko ewentualne zbudowane budynki stanowiłyby jej własność prywatną, którą mogłaby dysponować (zostawić w spadku, sprzedać…). W ten sposób Barbudańczycy bronią się przed wyprzedaniem ziem zagranicznym inwestorom i nieracjonalnym w takim wypadku rozwojem urbanistycznym. Opuszczone hotele są świadectwem skorumpowania poprzedniego rządu Antiguy ale ze względu na trudną sytuację prawną nie jest im łatwo zmienić ten stan. Obecni właściciele, posiadający ciągle ważne prawo do ziemi wydane przez ówczesny rząd, żądają nieracjonalnie wysokich cen za swoje posiadłości i póki co trwa taka sytuacja patowa. I tylko ochroniarze zatrudniani są do odganiania intruzów…

Krok po kroku, dzięki lepszym relacjom z obecnym rządem Antiguy (który teraz na przykład płaci za zabierany z wyspy piasek i już nie szasta nie swoją ziemią…) Barbudańczycy mają szansę rozwiązać zaległe problemowe sprawy (często na drodze sądowej – do tej pory z korzyścią dla siebie), poprawić warunki życia na wyspie (przez budowę drugiej szkoły, dróg, odsalarni wody…) i może rozwinąć coś na kształt agroturystyki, na co pozwalałaby specyfika wyspy i sąsiedztwo Antiguy – głównego punktu przesiadkowego Wysp Zawietrznych.

Dzień pełen niespodzianek

W dzień powrotu na Antiguę wiatr osłabł poniżej 10 węzłów i zmienił kierunek na południowy, co było dla nas niemiłym zaskoczeniem. Pierwszy raz tak mocno odkręcił od przeważających kierunków około-wschodnich. Przy planowanym kursie na wschód Antiguy wiało więc prosto w dziób. Ale o internecie na Barbudzie mogliśmy pomarzyć (choć ponoć w Codrington coś jest…) i nie znaliśmy prognozy pogody na kolejne dni. Całą drogę płynęliśmy więc przy monotonnych, usypiających dźwiękach kataryny. Na szczęście wiatr słabł coraz bardziej aż do flauty i nie wtrzymywał nas a fale były ledwo wyczuwalne. Mieliśmy nadzieję złowić po drodze jakiś obiad, jako że Barbuda wraz z Antiguą leżą na wspólnej formacji podwodnej i otoczone są bardzo płytkimi wodami, do 20 metrów głębokości, podczas gdy niewiele dalej dno opada do ponad 1000 metrów… Warunki do łowienia zatem idealne, ale ryby chyba nie zostały poinformowane. Albo właśnie zostały… W każdym razie obeszliśmy się smakiem.

Chcąc zakotwiczyć w zatoce Nonsuch (!) na wschodnim wybrzeżu Antiguy, zdecydowaliśmy się wpłynąć wąskim północnym kanałem między rafami. Nierozważnie zaufaliśmy mapom i tylko szybka reakcja i natychmiastowy manewr wykonany przez Przemka zapobiegł stanięciu łódką na owych rafach. Nie dość, że sonda wskazała głębokość o 2 metry mniejszą nież te na mapach (elektronicznych i papierowych z locji), co przy głębokościach poniżej 5 metrów ma kolosalne znaczenie, to kanału w ogóle nie odkryliśmy, choć miał mieć 11 metrów głębokości. Ale bliskość wystających z wody raf i tak płytkie wody zniechęciły nas skutecznie nie tylko do poszukiwań owego kanału ale w ogóle do eksploracji zatoki Nonsuch. Pozostała więc dla nas zatoką ‘nonsuch’… i popłynęliśmy dalej do Falmouth Harbour na południu wyspy.

Jednak dzień niespodzianek nie dobiegł jeszcze końca. Spieszyliśmy się, licząc się z kotwiczeniem tuż przed zmrokiem. Jakieś pół mili przed wejściem do zatoki Falmouth, na środku trasy między tą zatoką a zatoką English Harbour, po kilku warknięciach zgasł nam silnik. Flauta, żagle nic nie pomogą, 150 metrów do bardzo skalistego! nabrzeża, na szczęście także znikoma fala i brak dryfu. Nie było objawów przegrzania, zatkania przewodów paliwowych ani braku paliwa. Dość szybko zorientowaliśmy się, że mamy linę wkręconą w śrubę – koszmar żeglarzy. Nie wiedzieliśmy skąd ta lina, bo na wodzie nic się nie unosiło i nie mieliśmy szansy jej zobaczyć i ominąć. Rzuciliśmy kotwicę na głębokości ponad 15 metrów i mieliśmy nadzieję, że będzie trzymać. W międzyczasie zrobiło się całkiem ciemno, byliśmy spóźnieni względem planu kotwiczenia przed zmrokiem. Przemek zanurkował z latarką w jednej i nożem w drugiej ręce, ale nie pozwalało mu to na swobodne działanie pod wodą. Do głowy przychodziły mi różne rozwiązania: użycie silnika zaburtowego jak przed St Barth, holowanie się za pomocą dinghy, nocowanie na tej kotwicy i czekanie do rana, modląc się, żeby w nocy nas nie zniosło na skały…

Mieliśmy jednak więcej szczęścia w całej tej sytuacji, bo wypływała w morze jeszcze jedna łódka. Przemek zdołał ich zawołać i gdy przedstawiliśmy naszą sytuację, zgodzili się poświęcić trochę czasu i doholować nas do zatoki, gdzie mogliśmy rzucić kotwicę w dużo bezpieczniejszym miejscu. Odcięliśmy zakotwiczony w dnie koniec tej wstrętnej zielonej liny i daliśmy się pociągnąć w ciemność… Podziękowaliśmy serdecznie załodze jachtu Nadrana (!?) i życzyliśmy im bezpiecznej żeglugi.

Pozostało nam rzeczywiście czekać do rana z dalszymi działaniami. Podsumowując dzień, mogę jeszcze dodać, że wcześniej przestał działać także alternator i z niewiadomych powodów nie udało nam się uruchomić odsalarki… Tak minął 3 maja.

Następnego dniam przez ponad 2 godziny Przemek nurkował do śruby, żeby kawałek po kawałku wycinać  skręconą na niej linę. Pod liną znalazł jeszcze żyłkę ale na szczęście wszystko udało mu się usunąć. Sukces został osiągnięty, biegi i śruba działają poprawnie. Za to wizyta w marinie Falmouth nieco nas rozczarowała, gdyż sklep żeglarski był już zamknięty (co w sobotę było jeszcze do przewidzenia) ale pryszniców w ogóle tutaj nie ma. Sklep jest nam potrzebny do dalszych napraw, a o prysznicach marzyliśmy od kilku dni, jako że oszczędzaliśmy wodę, nie wiedząc ile jej nam zostało (wskaźniki poziomu wody w zbiornikach wskazują cały czas, że są pełne – kolejna rzecz do zrobienia).

Drugim znaczącym sukcesem tego dnia, poza usunięciem owej liny, była wizyta w księgarni Lord Jim, w której trzy tygodnie wcześniej zamówiliśmy polską flagę. W końcu, po prawie trzech miesiącach na Canapesi, dorobiliśmy się naszej banderki pod lewym salingiem. Szkoda tylko, że dzień po Święcie Konstytucji, bo miałam nadzieję podnieść ją 3 maja. Ale jest i powiewa dumnie! Jedyna taka w okolicy.

Nastały dni porządków, napraw, zbierania informacji i przygotowywania się do dalszej drogi na południe… Udało nam się także w końcu zatankować wodę, wziąć prawdziwy prysznic i umyć łódkę! Na kotwicowisku towarzyszą nam żółwie i pelikany, raz nawet delfin zaszczycił nas swoją obecnością. Niemiłosierny upał i zaduch przeplata się z ulewnymi deszczami i spodziewamy się zmiany pogody lada moment.

Zauważyłam, że występują tutaj trzy rodzaje burz, burze wizualne (z błyskawicami), burze audio (z grzmotami) i burze mieszane 🙂 Pewnego wieczoru dostrzegliśmy na czystym niebie jedną kłębiastą, biało – szarą chmurę, która przycupnęła na skraju zatoki i trwała tak ładnych kilka godzin. Ale co było najbardziej niesamowite, że przez te kilka godzin chmurę podświetlały błyskawice, które migały co 2-3 sekundy, jakby w środku znajdował się jakiś olbrzymi generator. Zaliczyć to można do zjawisk wizualnych, gdyż ani jeden grzmot nie dał się słyszeć podczas całego widowiska. Wyglądało to nieprawdopodobnie. Niektóre pioruny ukazywały się ostrymi zygzakowatymi liniami, przecinając kłebiaste kształty chmury, inne podświetlały ją na złoto od wewnątrz jak żarówkę, same pozostając niewidoczne. Przychodziły mi do głowy różne fantastyczne skojarzenia gdy tak oglądaliśmy zafascynowani ten spektakt. Kilka ładnych godzin później, gdy obudziłam się w środku nocy, chmura nieco tylko zmieniona, jeszcze ciągle była widoczna w tym samym miejscu i słabe blaski błyskawic jakby rzadziej ale wydobywały się z jej wnętrza…