Tak się szczęśliwie złożyło (tu specjalne podziękowania dla całej Rodziny Imbert z Centro Hipico Ushuaia i zamieszanych w to przyjaciół!), że na Święta miałam okazję wybrać się z przyjaciółką na ponad tygodniowy rajd konny na północne wybrzeże Półwyspu Mitre.  Jest to obszar pokryty w największej mierze przez torfowiska i częściowo przez wymierające z każdym rokiem lasy (pisałam już o bobrach? Gdzieś wyczytałam, że są odpowiedzialne za największą zmianę ekologiczną na Tierra del Fuego od czasu ostatniej epoki lodowcowej! Przywiezione tu przez ludzi w połowie XX wieku w ilości sztuk 20, po 60-ciu latach rozmnożyły się do ok 100 000…). Nie ma tam dróg, a ze względu na podmokłe tereny i torfowiska, najbezpieczniej poruszać się tuż przy samym brzegu morza: po plaży lub na krawędzi klifów. Konie są podstawowym środkiem transportu. I podobnie jak w żeglarstwie przybrzeżnym, rytm podróży dyktują pływy, tylko tym razem to niska woda pozwala bezpiecznie przekraczać rzeki i plaże, które w trakcie przypływu znikają pod pieniącymi się falami.

Poza pięknymi krajobrazami, niekończącymi się plażami, rozdzielonymi ostrymi jak zęby czarnymi skałami, jest to też miejsce obfitujące w skarby archeologiczne. To o czym w Europie się już tylko czyta, tutaj dzieje się niemal na naszych oczach. Tuż przed naszą wycieczką, pojechała tam grupa naukowców z Ushuaia (na koniach, a jakże, choć dla większości był to pierwszy raz w siodle!) szukać pozostałości wraku hiszpańskiego statku Purísima Concepción. Statek rozbił się 10 stycznia 1765 roku w pobliżu Zatoki Policarpo w False Cove, w miejscu nazwanym Port of the Consolation of Tierra del Fuego. Cała załoga licząca 193-ech członków przeżyła wypadek i w ciągu następnych trzech miesięcy mieszkała w tymczasowych schronieniach budując jednocześnie z materiału częściowo pozyskanego z wraku, częściowo z rosnących w okolicy drzew, nowy szkuner o nazwie Our Royal Capitan San Joseph and the Animas, w skrócie Good Success. (za: http://www.histarmar.com.ar/Naufragios/PeninsulaMitre/PurisimaConcepcion.htm) W trakcie podróży powrotnej do Rio de la Plata, prawdopodobnie w wyniku przeludnienia na pokładzie zmarło trzech członków wyprawy, niemniej nowy statek dotarł bezpiecznie do portu. Otóż naukowcy m.in. z Muzeum Końca Świata w Ushuaia pojechali na poczukiwania szczątków wraku oryginalnego statku i ewentualnych pozostałości obozowiska, noszącego również ślady kontaktów, tym razem jeszcze głównie handlowych, z zamieszkującymi te ziemie Indianami (potem w historii dużo jest mowy o udzielanej Indianom pomocy, która jednak niezmiennie kończy się tragicznie dla wszystkich, którym tę pomoc biały człowiek oferuje… W każdym razie Indian już tam nie ma). Silny wiatr i wzburzone morze wpływały niekorzystnie na przejrzystość wody i mimo sprzętu nurkowego nie udało się odnaleźć wraku, odkryto jednak pewne nowe artefakty, w tym choćby kulę armatnią i kolejne zestawy naczyń. Później morze odsłoniło ich kolejne pokłady, więc muzeum wzbogaci się o całkiem pokaźną kolekcję zastawy kuchennej. Fajna praca, takie sporty ekstremalne w najpiękniejszych miejscach świata – nie tak źle być tu archeologiem!

Ja niestety tym razem nie miałam możliwości dojechać aż do malowniczej Zatoki Policarpo, ale niedużo przed nią znajduje się na plaży jeden z najbardziej sławnych i najlepiej poznanych wraków, który był najdalszym celem naszej wyprawy: Duchess of Albany. Stalowy trójmasztowy żaglowiec floty handlowej Wielkiej Brytanii zbudowany w 1884 roku przes stocznię T.Royden & Soms w Liverpoolu, o długości 253-ech stóp i konstrukcji łączącej cechy fregaty i klipra, prezentował ikedyś ponoć piękną linię kadłuba (za: http://www.museomaritimo.com/Maritimo/Naufragios/naufragios02F.php). Statek osiadł na brzegu w nocy 13 lipca 1893 roku i przez wiele lat utrzymywał się w nienaruszonej formie. Nie są znane dokładne przyczyny wejścia na ląd, czy było to sztrandowanie w celu wymuszenia wypłaty ubezpieczenia, błąd nawigacyjny czy skrajnie niekorzystne warunki pogodowe mimo wysokiej wody, dość, że widzialność była ograniczona, a w trakcie manewru użyto tylko jednej z dwóch dostępnych kotwic… Statek przez wiele lat popadał w coraz większą ruinę, przewrócił się na burtę i dziś oglądać można, ciągle robiące niemałe wrażenie, pordzewiałe szczątki rufy i dziobu. (za: http://carlosvairo.com/peninsula-mitre/ ) Był to ostatni żaglowiec, który dał się złapać w pułapkę, poźniej utknęło tam jeszcze wiele innych statków o napędzie mechanicznym i podobnie jak brzegi Wyspy Stanów (Isla de los Estados) i Hornu, tak również i Półwyspu Mitre, usiane są wrakami.

//Powyższe zdjęcia pochodzą z ww stron.

Patrząc jak wygląda ten atlantycki brzeg Tierra del Fuego, nie dziwota, że pochłonął tyle statków, próbujących okrążać Horn. Nigdy nie chciałabym odkrywać tego miejsca od strony morza, dlatego zachwyciła mnie perspektywa podróży konnej i ach! pierwszego, rozkosznego galopu po piaszczystej plaży (na odcinkach między straszącymi, czarnymi skałami). Nie zawiodłam się. Leniwe tempo wycieczki i swawolne galopady wypełniły mnie szczęściem i spokojem. Gdyby tak można żyć przez dłuższy czas. Ale właściwie czemu nie?!… Kolejny powód, żeby wrócić tu, na Koniec Świata. Tu, gdzie Dom jest blisko.

Cały Półwysep Mitre stanowiła dawniej jedna Estancja Policarpo. Do dziś używane są niektóre sekcje, schronienia i zabudowania. Pierwsza, największa, La Chaira stanowi bazę dla ludzi tam pracujących. Świeże tortas fritas, smażone na głębokim oleju na kozie w środku kuchni, bife i asado, którym poczęstowali nas gospodarze na długo zapadną mi w pamięci. Druga, to malutkie schronienie przy Rio Bueno, które ma charakter chaty traperskiej, o ciemnych, pokrytych sadzą drewnianych ścianach i zupełnie minimalistycznym wyposażeniu. Miska i woda ze strumienia zamiast łazienki, twarde prycze – magiczny klimat starych schronisk górskich i obozów harcerskich. Brakowało gitary i śpiewu, przeplatanych niesamowitymi opowieściami podróżników.

Na Mitre żyją dzikie konie, mniej dzikie konie i całkiem dzikie krowy. Te ostatnie czasem się zjada, bykami karmi się psy (taki byk, w zależności od wieku dla całej watahy ponad 15-stu psów starcza na parę ładnych dni) te pierwsze czasem łapie i ujeżdża. Mogłoby się zdawać monotonne, często mozolne życie gaucho, śpiewających pod nosem kolejne wersy Martina Fierro* (polecam wyguglać, poemat narodowy Argentyny) wydaje się sprawiać im jednak dużo szczęścia. Koń jest przy tym wszystkim nie tyle celem, co środkiem i to mi się najbardziej spodobało. Z jednej strony trochę jak narzędzie, z drugiej – przyjaciel, podobnie jak psy. A z trzeciej brak hipokryzji. Łapię krowę i ją zabijam, żeby ją zjeść. A nie hoduję w klatce, faszerując dragami, żeby sprzedać mniej i gorszej jakości za więcej. Nikt nie płacze nad zabitą krową, ale też nikt nie zabija bez powodu. W takich kulturach jak ta i w takich miejscach odnajduję nadzieję i wiarę w ludzi. Mam ochotę dziękować za tę możliwość.

Wśród innych mieszkańców Mitre, spotkać można jeszcze sporo guanaco (lam), lisów rudych i szarych, niesławne bobry, foki i lwy morskie i czasem jakieś samotne, nieco zagubione pingwiny przy wschodnich krańcach półwyspu (tych trzech ostatnich nie widziałam, bo nie dojechałam wystarczająco daleko, a bobry – cóż, tylko skutki ich obecności w krajobrazie). Obecnie ważą się losy tego miejsca, zostać muszą podjęte pewne decyzje i prawne działania, w jaki sposób najlepiej zbalansować dostępność dla potencjalnych turystów z maksymalną ochroną tego unikalnego regionu. Dostępne dzięki Centro Hipico Fin del Mundo (http://www.horseridingtierradelfuego.com) rajdy konne są moim zdaniem najprzyjemniejszym sposobem dotarcia w miejsca, gdzie nie bardzo z resztą da się dotrzeć innym środkiem transportu. Helikopter sporo kosztuje i robi mnóstwo hałasu. Piesza wędrówka wokół półwyspu, odbyta przez panią Perla Bollo, autorkę książki “I am an Island” (oryginał “Soy Isla”) również robi wrażenie, ale na to trzeba znacznie więcej czasu i wytrwałości, żeby przemierzać nieoznakowane, nieprzetarte jeszcze szlaki gór, torfowiska i zdradzieckie rzeki. Może kiedyś??

Mitre, do zobaczenia! Nie żegnamy się, mam nadzieję, na zawsze!