Po dwóch tygodniach udało się finalnie dopełnić formalności i zalegalizować w pełni nasz pobyt w Peru, po to, żeby móc je w końcu opuścić. Gdybyśmy od początku wiedzieli, że zajmie to tyle czasu, pewnie inaczej byśmy go zaplanowali. Najbardziej uciążliwa i frustrująca była ciągła niepewność i zapewnienia agenta, że „już jutro wszystko załatwi”. Czyli jak zwykle mañana. Gdyby nie dość stanowcza interwencja Kapitana mariny, który osobiście zainteresował się naszym losem, pewnie do dzisiaj czekalibyśmy na akceptację jakiegoś tam kwitka. Mimo wszystko czas spędzony w Peru zaowocował wspaniałymi przygodami. Jak ktoś chce, to znajdzie sposób, żeby się dobrze bawić, mimo przeciwności. Do teraz nie mogę uwierzyć, że dotarliśmy do ruin Machu Picchu i na Amazonkę! I te kolory w Cusco!!
Ruszyliśmy z kopyta na północ, żeby zdążyć na czas planowanej zmiany załogi w Panamie i zająć kolejkę do przejścia najsławniejszego kanału na świecie. Po drodze ostrzyliśmy sobie zęby na Ekwador, chcąc chociaż stopę postawić na nowym lądzie i poczuć zapach tego równikowego kraju. Przyczailiśmy się w Mancie wieczorem, pod pretekstem koniecznych napraw (bosman na szczęście zawsze coś wymyśli, trudniej tylko to potem tłumaczyć na hiszpański). Mieliśmy nadzieję przeczekać na boi jacht klubu do rana, zrobić szybki skok na jakiś targ warzywno owocowy, parę zdjęć i czmychnąć przed południem, bowiem czas nas gonił. Ale rozmowa przez radio z oficerem brzegowym zamiast na naszych celach, coraz bardziej skupiała się wokół słów takich jak: agent, nasz ‘kontakt’ w Ekwadorze, pozwolenia, itd… i coraz mocniej pachniało to peruwiańską biurokracją. Na to nie mogliśmy sobie w żadnym razie pozwolić. Uznaliśmy zatem sytuację za niebyłą, (cudowne ozdrowienie jachtu) i odpłynęliśmy w siną dal.
Sina dal obejmowała atrakcję nieco abstrakcyjną, choć również jak najbardziej realną. Miałam ambitny plan przepłynięcia wpław z półkuli południowej na północną, ale chyba nie trafiłam… Trochę za wcześnie wskoczyłam do wody i wymiękłam, próbując dogonić wpław dryfujący jacht i chyba minęliśmy to sławetne 0 jakoś w trakcie drugiego skoku… Ale kąpiel w cieniu równika była cudowna! Jak co dzień! Choć chyba największe wrażenie zrobiła kąpiel gdzieś na krawędzi Rowu Atakamskiego, nad głębią sięgającą niemal ośmiu kilometrów! Ileż tam się musi czaić cudów w takiej toni!!
Im bliżej Panamy, tym bardziej gęstniała atmosfera. Upalne dnie. Noce nie dające już takiego wytchnienia jak wcześniej. Na horyzoncie, po obu stronach zacieśniały się bezdeszczowe, bezgłośne burze – widoczne jedynie w nocy wyładowania nie miały żadnych następstw w postaci grzmotów czy zmian pogody. Za dnia wydawało się wszystko zanikać, aż następnej nocy świetlny spektakl zaczynał się od nowa. Wybawienie od upałów w postaci deszczu pojawiało się niezwykle rzadko. Takie nieustające oczekiwanie na burzę. Gwiazdy, planety, Księżyc, ryby latające, delfiny… I cudowny, prosty rytm dni i nocy. Gdyby tylko nie trzeba było donikąd się spieszyć, mogłabym tak żeglować aż do końca świata. A nie, stamtąd właśnie wracam!
W zasadzie nie tyle wymiana załogi w Panamie, co jej uzupełnienie i przekazanie dowództwa, oznaczało również przypływ nowej energii i nowe pomysły. Gdy już załatwione były wszystkie formalności związane z przejściem Kanału Panamskiego (agenci, pomiary i takie tam) i pozostało nam jedynie czekać na ustalony termin, zaczęliśmy rozglądać się za przyjemnościami po tej stronie Ameryk.
Na krótko przygarnęliśmy zatem Triceratopsa (alias Tricuś, taki duży szary z połyskiem, będzie gdzieś na zdjęciu), który dzielnie przewiózł nas przez rzeki, lasy i plaże, pozwolił otrzeć się o krawędź lasu deszczowego i ruszyć na eksplorację podwodnych cudów. Ogromnie jestem wdzięczna nurkowej ekipie, która zaraziła mnie tym szaleństwem. Jakoś nigdy wcześniej nie myślałam o tym realnie, mając wyobrażenie o nurkowaniu na poziomie filmu Open Water, którego nawet nie odważyłam się oglądać. Ale jak to zwykle bywa, nasłuchałam się przyjacielskich opowieści i oczywiście zapragnęłam poczuć to na własnej skórze! Trochę złościła mnie własna niesprawność i nieumiejętność kontrolowania pozycji własnego ciała, ale te widoki!! Podwodny świat zapiera dech. Pamiętam jak pierwszy raz popłynęłam w rejs, gdy ląd zniknął za horyzontem, słońce zaszło i ukazały się gwiazdy, poczułam się tak cudownie lekka i wolna. Odkrycie podwodnego świata to jak przejście z tym uczuciem do innego wymiaru. I choć tam pod wodą ogranicza nas niemal wszystko, to w jakiś sposób człowiek JEST bardziej niż kiedykolwiek. Nie ma miejsca na zbędne myśli. Na żadne myśli. Jest tylko bycie. I magiczny świat dookoła, zanurzony w zupełnie innym czasie. Wiedziałam już, że na pewno będę chciała więcej. Wrócić tam pod powierzchnię, latać i po prostu być.
W okolicy wyspy Coiba podziwialiśmy między innymi żarłacze białopłetwe, różne piękne kolorowe rybki i inne homary, konika morskiego… a doświadczona reprezentacja nurkowa, gdy ja stawiałam swe pierwsze podwodne kroki, miała zaszczyt spotkać olbrzyma oceanu – rekina wielorybiego!! Wrażeń co niemiara! Należą się podziękowania dla przewodników Coiba Dive Center. A zapalonym nurkom, planującym przeprawę przez Panamę, polecam zahaczyć o ten region. Warto!
Żadne brody, mniej lub bardziej jadowite węże ani ulewne deszcze nie stanowiły dla nas przeszkody. Panama nas pozytywnie zaskoczyła i należycie wykorzystaliśmy czas koniecznego oczekiwania w kolejce. To chyba jedyna kolejka, w której czekanie sprawiło mi przyjemność 🙂 Wisienką na torcie była nietuzinkowa kolacja w Hotelu El Sol Morrillo, gdzie trafiliśmy przez przypadek, zamiast zapowiedzianych gości, którzy z kolei odwołali swą wizytę. Ale w końcu nic nie dzieje się tak całkiem przypadkowo.
Sam Kanał zrobił na mnie nie małe wrażenie. Pierwszy raz w śluzach i to takich! Mieliśmy towarzystwo w postaci jakiegoś giganta handlowego. On więc płacił grube miliony, żebyśmy mogli za skromne tysiące dostać się z jednego oceanu na drugi. Historia tego kawałka świata niezwykle ciekawa, kręcąca się oczywiście wokół kasy, a sam kanał – inżynieryjny majstersztyk. Nie co dzień z pokładu małego jachtu można zaglądać na mostek tankowca.
Gdzieś tam za zakrętem czaiły się nieme burze, a my w skwarze i duchocie wpłynęliśmy w końcu na Morze Karaibskie.
Ciąg dalszy nastąpi…
0 Comments