…I z powrotem. Mogłoby się wydawać, że ta sama trasa w drugą stronę będzie już mniej ekscytująca. Nic bardziej mylnego. Po pierwsze, zmieniła się załoga, co wzbudziło we mnie bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony smutek po rozstaniu z tą pierwszą, z którą się zżyłam i wcale nie chciałam rozstawać. Z drugiej strony nowe uśmiechnięte twarze i nowa energia. Raz wspomnienia wspólnych przeżyć i radości, za chwilę zupełnie nowe przyjaźnie i emocje… Muszę przyznać, że mam niesamowite szczęście do poznawania fantastycznych ludzi na rejsach. Pozdrowienia specjalnie dla Was wszystkich!! 🙂 Teraz tylko poranne przygotowywanie owsianki w samotności wpędza mnie na chwilę w melancholię… tęskno za wspólnymi śniadaniami!

Po drugie: trasa na południe niby ta sama ale nie do końca. Trochę dyktowały ją warunki lokalne, trochę trudne wybory, jak choćby pomiędzy gorącymi(!) źródłami a lodowcem. Za jednym razem nie sposób zobaczyć wszystkiego. I w sumie dobrze, bo na koniec zostaje ciągle niedosyt wzbudzający pożądanie kolejnych podróży.

Tym razem był lodowiec. Do samego czoła nie mieliśmy szansy dotrzeć, gdyż przedzieranie się przez pole growlerów w wąskim kanale plastikową łódką nie byłoby mądre. Ale widoki i tak były w pełni satysfakcjonujące. Im dalej w głąb fiordu, tym więcej było słońca i błękitu, tak na niebie, jak i na dryfujących nam naprzeciw górkach lodowych. Gdzieś tam w oddali widać już było między skalistymi zboczami fragment lodowej ściany… I wtem, na odłamku kry, dostrzegliśmy parę gospodarzy tej krainy, małą foczkę z mamą, która zaczęła warczeć i syczeć nie wiadomo czy na nas, czy na owo małe, które jednak zupełnie nie miało zamiaru podążać w jej ślad do wody. Ewidentnie nic sobie nie robiło z naszej obecności, bo w końcu małe to i głupie jeszcze. Gdy się oddaliliśmy od owej kry, okazało się, że mamy ogon. Mama foka chciała się chyba upewnić w naszych zamiarach. A może kusił ją zapach grillowanych steków? Kto wie… Potem jeszcze na koniec lodowcowych przygód spotkaliśmy piękny okaz lodowego smoka alaskańskiego!

 

Zwiedziliśmy kolejne romantyczne ruiny jakiejś przetwórni czy puszkarni ryb (koło których znaleźliśmy fantastyczną huśtawkę, zawieszoną na linie rozpiętej pomiędzy drzewami, gdzieś na kosmicznej wysokości. Efekt szybowania był oszałamiający!) Części pordzewiałych maszyn poukładane zostały na murszejących, porośniętych mchem palach niczym rzeźby w galerii sztuki. W pobliżu stał również domek gościnny, gdzie strudzeni żeglarze, bądź piloci wodnosamolotów (w bardzo wiele miejsc, które odwiedzaliśmy nie sposób dotrzeć drogą lądową), mogą odpocząć, ugotować strawę i poczytać (np. księgę gości) przy świetle lampki olejowej…

Z kolei odwiedzając drugi raz niektóre miejsca, mogłam uzupełniać doświadczenia o te, na które za pierwszym razem nie starczyło czasu. W miasteczkach próbowaliśmy przepysznych krabów, zwiedzaliśmy mniej lub bardziej oblegane atrakcje, kupowaliśmy kartki i pamiątki jak przystało na prawdziwych turystów. Zdarzył się spacer górskim szlakiem, widokowy lot helikopterem, błotna przeprawa w głąb lasu do jeziora, na którym pływają najstarsze, (ponoć pierwsze) ścięte na Alasce drzewa, warte jakoby miliony dolarów w złocie (ale jakoś na razie nikomu nie opłaca się ich stamtąd ruszać). Po drodze do jeziora minęliśmy kajak, porzucony w środku lasu do czasu kolejnego opadu śniegu, kiedy wciąganie go pod górę będzie znowu możliwe.

 

Próbowaliśmy parę razy upolować jakiegoś łososia, ale okazało się to nie łatwe z tymi ich przepisami o handlu i licencjach… Za to dwa razy udało mi się zdobyć kawał halibuta. Raz właściwie wpadł mi w ręce (od razu z przepisem) w trakcie przypadkowej wieczornej rozmowy na pomoście z małżeństwem spędzającym emeryturę na łódce, pływając wzdłuż zachodnich wybrzeży Ameryki. Stanowiło to tylko połowę potrzebnego do wykarmienia załogi mięcha, ale przynajmniej był pomysł na obiad 🙂 i dowiedziałam się, kiedy najlepiej łowić halibuty! Drugim razem wypatrzyłam świeżą zdobycz jeszcze w rękach rybaków (podziękowania za pokaz oprawiania tego monstrum!) i udało mi się szybko dobić bardzo dobrego targu (za ostatnie grosze przeznaczone do opłacenia mariny). Szybko, bo musiałam pędzić co sił na łódkę, gdzie ważyły się nasze dalsze losy. Powód był tego taki, że zostaliśmy już dwukrotnie tego dnia zaproszeni na indiańską ceremonię zakończenia roku szkolnego w tradycyjnym Wielkim Domu (ichniejszy ‘big house’), mającą się odbyć późnym popołudniem. I choć pierwotnie nie mieliśmy w planach zostawać w miasteczku tak długo, udało się przegłosować udział w imprezie! Nie lada zaszczyt to i atrakcja, bo nie codziennie można wejść do takiego domu spotkań, a jeszcze rzadziej kosztować domowych smakołyków, pod którymi uginały się stoły, słuchać indiańskich śpiewów i oglądać pląsy poprzebieranych w pióra i maski dzieciaków. Sam budynek robi ciekawe wrażenie. Z zewnątrz prosty, niczym spłaszczona stodoła, często z malowidłami na fasadzie i totemami podpierającymi coś na kształt ganku. Wewnątrz piaszczyste podłoże, na którego środku płonie ognisko, po przeciwnych stronach, przy ścianach szczytowych totemowe dekoracje, wzdłuż dłuższych boków piętrowe, drewniane ławy dla widzów. Przy zamkniętych wrotach, w migocącym świetle płomieni, panuje wewnątrz niezwykła atmosfera. Po kolei prezentowane tańce opowiadały historie bohaterów poszczególnych plemion i pewnie byłyby jeszcze bardziej kształcące, gdyby postarać się o wprowadzenie po angielsku. Dzieciaki były urocze, choć chętnie zobaczyłabym takie przedstawienie w wykonaniu bardziej doświadczonych tancerzy. Z żalem opuszczaliśmy to widowisko przed finałowym tańcem, w którym biorą udział również widzowie. Poproszono nas o nie publikowanie zdjęć z samej imprezy, więc musicie uwierzyć na słowo!

 

Pomieszanie symboli indiańskich z chrześcijańskimi szczególnie rzuca się w oczy na cmentarzach. Na białych krzyżach mogił znajdują się jaskrawo kolorowe totemy przedstawiające symbole poszczególnych klanów. Jak ludzie funkcjonują na co dzień na styku tak odmiennych kultur?

Z kolei w Petersburgu (tyle, że nie świętym) poznaliśmy przedstawicielkę lokalnych Wikingów, którzy raz do roku obchodzą hucznie swoje święto. Tutaj specjalne pozdrowienia dla Motoroli – alaskańskiej Walkirii polskiego pochodzenia! 😉 Petersburg podobał mi się chyba najbardziej z wszystkich miasteczek. Jest autentyczny. Nie docierają tam wielkie wycieczkowce, więc nie ma tyle kiczu i chińszczyzny. Jest za to duży port, pełen zadbanych kutrów rybackich, specjalizujących się w połowach odpowiednio krabów, łososi, halibutów… Jest bar z dobrym piwem i wciągającą grą stołową, której nazwy nikt nie pamięta. Są szlaki spacerowe, prowadzące w góry, w krainy misiów i innych dzikich stworów. Jest galeria obrazów, basen i buda, gdzie można kupić całkiem smaczne pielmieni… Miłe miejsce, szczególnie przy dobrej pogodzie! Przy złej dobry port schronienia.

Mimo, iż wydawało nam się, że pogoda się popsuła w porównaniu do pierwszego etapu, po przybyciu tym razem na Tratwy uświadomiłam sobie, że wiosna dopiero się rozhulała. Eksplozja zieleni i kolorowych kwiatów, mnóstwo brzęczących kolibrów, dojrzewające owoce w szklarni – tak, lato zbliżało się wielkimi krokami. Zamiast nas jednak pożegnać w tym tonie, dostało nam się na koniec chyba za cały miesiąc. Pod wiatr, pod prąd walczyliśmy o każdą milę w stronę portu. Pod sam koniec silnik spłatał figla w najmniej odpowiednim momencie, jak to zwykle bywa. Gdy w końcu dopłynęliśmy bezpiecznie do Nanaimo, z zadowoleniem schodziliśmy na ląd. Może o to właśnie chodziło, żeby złagodzić na koniec ewentualną tęsknotę?

I tak wylądowałam znów na lotnisku, w oczekiwaniu na lot do Wielkiego Miasta, miasta, które nigdy nie śpi…