Vancouver 16.06.2017
No i znowu lotnisko, porejsowa melancholia samotnego czekania na późny lot do Nowego Jorku. Czar kilkuminutowych znajomości, które przypominają, że warto podążać za marzeniami. Najlepsze życzenia i entuzjazm niczym wiatr w żagle…
Wiatr. Tego było aż nadto na zakończenie rejsu. Miesiąc minął jak z bicza trzasnął, aż tu nagle ostatnia doba to walka o każdą milę w stronę portu. Pod wiatr i falę, pod prąd. I tak, po pokonaniu wszelkich przeciwności, w tym chwilowego nieposłuszeństwa silnika, alaskańska podróż dobiegła końca i bezpiecznie oddaliśmy cumy w Nanaimo. Ostatni, ciężki dzień był chyba po to, żeby ułatwić powrót do lądowej rzeczywistości. Ale wróćmy na chwilę do początku…
Po całym tym szaleństwie Nowego Jorku z utęsknieniem czekałam na spokój i ciszę dzikiej Alaski. Od przylotu do Kanady już dał się odczuć inny, wolniejszy upływ czasu. Do samego Nanaimo dostaliśmy się małym wodno-samolotem, z którego pokładu można było dojrzeć czekające nas niedługo zagrożenie: ogromne holowane barki i niekończące się tratwy a czasem pojedyncze potężne kłody, leniwie dryfujące z prądem (i tak, Kanada pachnie żywicą!). Ale zalesione wzgórza i malownicze zatoczki wyspy Vancouver stanowiły przedsmak czekających nas widoków.
Szybko i sprawnie uporaliśmy się z zakupami (rejs zapowiadał się smakowicie!) i sztauowaniem tychże, dzięki czemu mogliśmy skorzystać z reszty pięknego wieczoru w nieco milszy sposób; choć jet lag szybko dał o sobie znać.
Dwa tygodnie z Nanaimo do Juneau to akurat tyle, żeby poznać i docenić piękno i uroki trasy Inside Passage. Dotarliśmy do miejsc, gdzie czas mierzy się sezonami bardziej niż zegarkiem. Gdzie pieniądz jest tylko jedną z walut, daleko za pomysłowością i perfekcyjną organizacją dostępnych środków. Najlepszym tego przykładem są Tratwy – imponujące gospodarstwo ze szklarnią, kilkoma warsztatami, żurawiem i częścią rekreacyjną dla gości, z grillem w starej, przeciętej na pół, zardzewiałej boi. Chaos na pierwszy rzut oka, po bliższym spojrzeniu ukazuje wysoce zorganizowany porządek: od wielkich maszyn po śrubki, każdy element ma swoje miejsce. A wszystko pływające na tratwach z wielkich drewnianych bali, zakotwiczonych do dna zatoki, bez połączenia z brzegiem – to efekt dwukrotnych już przeprowadzek w wyniku niechęci Indian do dzielenia się z białymi odzyskanymi ziemiami. W owych warsztatach powstają rzeczy jak najbardziej użyteczne, niezbędne do życia w takich warunkach ale również drewniane dzieła sztuki i pamiątki do mini sklepiku otwieranego specjalnie dla gości. Miejsce, gdzie, jak mówi R, zima nigdy nie jest za długa a niekończące się wieczory sprzyjają twórczej pracy. Mniej lub bardziej przypadkowi podróżni bez wyjątku ulegają czarowi tej mikro wioski i jej trzech stałych mieszkańców. Dodatkowo do nielicznego zwierzyńca należą dwa psy, dziesiątki kolibrów! (choć tylko przez parę miesięcy w roku) i jedyna w okolicy kura, bezpiecznie ukryta w zaciszu szklarni przed ostrymi szponami krążących wokół orłów. Pod jej czujnym okiem późną wiosną dojrzewają wiśnie, zaczynają owocować truskawki, figi, w wielkich donicach kwitną tulipany i generalnie następuje eksplozja zieleni i kolorów, aż ciężko uwierzyć własnym oczom.
Odwiedziliśmy również opuszczony obecnie dom misjonarzy, w pobliże którego misie zwykły ponoć wpadać na jagody, ale ze względu na spóźnioną tego roku wiosnę zamiast jagód były jeszcze kwiaty, a zamiast misiów tylko kuna nam się objawiła.
Innym razem poznaliśmy samotnika, który mając za towarzyszy tylko psa i kota, opiekuje się ruinami opuszczonej od lat puszkarni ryb, gdzieś na końcu świata w niewielkiej zatoce. Zostaliśmy oprowadzeni po włościach, na które składają się częściowo działająca zabytkowa elektrownia wodna, zbudowana nad pobliskim strumieniem, dwa malutkie domki, jeden z nich dostępny za niewielką opłatą dla podróżnych szukających schronienia, kilka na wpół zawalonych budynków i budzący pewne wątpliwości pomost pływający. Uważając na każdy kolejny krok, podążaliśmy za przewodnikiem z uśmiechem słuchając opowieści jak od dwóch lat próbuje wciągnąć czółno na brzeg jeziora położonego 15 minut gęstym, krętym szlakiem w górę wzgórza, bo może to zrobić tylko przy odpowiedniej ilości śniegu albo o tym, jaki to wspaniały przybytek w postaci pięknej mariny powstanie tutaj już za bliżej nieokreśloną liczbę lat… Z wielkim zainteresowaniem posłuchalibyśmy również opowieści o misiach Kermode (tzw. spirit bears), ale te jeszcze tego roku się nie pokazały w pobliżu. A byłby to nie lada rarytas, zobaczyć takiego białego, nie-polarnego, misia.
Zwiedziliśmy kilka osad indiańskich, rozkosznie naiwnie rozczarowani (Ci pierwszorazowi) brakiem smóg dymu wydobywających się z tipi. Za to bogactwo symboli totemowych – graficznych wizerunków występujących lokalnie zwierząt, informujących o zamieszkujących okolice indiańskich rodach było widoczne na każdym kroku. O wielkości osad i ilości ich mieszkańców może świadczyć ostrzeżenie, jakie znalazłam w sklepie: “ktokolwiek przyłapany na kradzieży, będzie miał zakaz wchodzenia do sklepu”.
Im dalej na północ, tym częściej pokazywały się morskie zwierzaki. Najpierw jakiś zbłądzony wieloryb, którego prawie rozjechaliśmy nocą w wąskim kanale – lecz gdy próbowałam go po fakcie zidentyfikować na podstawie poczynionych obserwacji, wyszło mi, że takowy nie istnieje; może był to zatem mroczny duch orki.
Dość, że wydmuchnął gwałtownie powietrze o długość jachtu przed dziobem, gdy stałam oparta o sztag wypatrując niebezpiecznych kłód i ledwie zdążył się zanurzyć uciekając strasznemu losowi, pokazując ogromną płętwę w odległości skoku z kosza dziobowego. Przez jakieś dziesięć minut stałam jak sparaliżowana, na nogach z waty, z sercem kołatającym gdzieś w okolicach żołądka i już do końca wachty było mi ciepło.
Potem do coraz liczniejszych orek i wielorybów dołączyły wydry morskie, foki, uchatki – te dwa ostatnie chętnie grupowo okupujące co większe pławy szlaków żeglownych, oraz wszędobylskie orły i kruki, które jakoś podzieliły między sobą przestworza i przeważnie ostentacyjnie się wzajem ignorowały.
Pogoda przeważnie dopisywała: dużo słońca, ciepło, tylko kierunek wiatru nie zawsze pozwalał rozkoszować się w pełni cichą żeglugą. Myślałam początkowo, że po prostu nie można mieć za dużo szczęścia, ale po miesiącu zrozumiałam, że w tamtych regionach występują głównie wiatry przeciwne do kursu. Niezależnie od kursu. W każdym razie często zdarzały się bajeczne wschody i zachody słońca. Kilkakrotnie mieliśmy też okazję kąpać się w przyjemnie orzeźwiającym morzu, czego nie omieszkałam wykorzystać.
Również nawigacyjnie to bardzo ciekawy region. Gdzieś na początku naszej morskiej drogi musieliśmy pokonać cieśninę, w której prądy pływowe dochodzą w skrajnych warunkach do 14-stu węzłów, więc dobrze to kapitan musi wykalkulować, żeby się tam znaleźć w odpowiednim czasie. Same pływy robiły nie małe wrażenie w portach szczególnie, gdzie wraz z odpływem pojawiały się wielkie drapieżne ptaki, żerujące na kamienistych plażach. Wielokrotnie to właśnie takie nawigacyjne ‘szczegóły’ decydowały o tym gdzie, kiedy i na jak długo mogliśmy się zatrzymać.
Pokonywanie Inside Passage małym jachtem ma tę dodatkową zaletę, że można uciec od szlaków ogromnych statków pasażerskich i zaszyć się w miejscach inaczej niedostępnych. Dzięki temu zakosztowaliśmy uroków ciepłych źródeł, gdzieś na skraju cywilizacji, wygrzewając się w cudnej cieplutkiej kąpieli mimo deszczu i chłodu wokół, sącząc całkiem smaczne kanadyjskie piwa. Innym razem, w gorących(!) źródłach, gotując się niemal żywcem, żeby potem zanurzyć się dla równowagi w zimnej wodzie. Ach, kąpiel nago w lodowatym jeziorze ukrytym gdzieś wśrod lasu i gór…
Od tych blaszanych potworów nie do końca da się jednak uciec. Spotyka się je niekiedy w tych wąskich kanałach i przez chwilę człowiek czuje się jak mrówka przed obliczem słonia. Ale gorzej jest w portach. Miasteczko, które jest celem takiego demona, ma za zadanie obsłużyć możliwie sprawnie niekończącą się rzekę głodnych wrażeń, zblazowanych turystów. Stonka ta zalewa okresowo cały świat, wypełniając każdy jeden sklep z pamiątkami, szybko-obsługową knajpę (jakby ktoś był niezadowolony ze statkowej kuchni) czy muzeum, zataczając coraz szersze kręgi aż do ostatnich, najbiedniejszych sklepików i chwilowo blokując jakikolwiek ruch pieszy w okolicy. Zauważalny procent stonki udaje się w sposób bardziej zorganizowany na kilkudziesięciominutowe wycieczki, reszta stopniowo znika w czeluściach wielkiego stalowego potwora i po jakimś czasie miasteczko powoli może odetchnąć. Tylko że wraz z ostatnimi pasażerami ostatniego statku znika również sens istnienia miasteczka, pogrąża się ono w apatii a wszystkie lokale po kolei się zamykają, szykując zapewne do szturmu następnego dnia. Czy na Karaibach, czy tutaj, wygląda to dość podobnie. Nie zdziwiłabym się widząc niedługo składane kartonowe domy i deptaki zwijane na noc. Statkowicze są wszędzie tacy sami… Podążaliśmy więc własnymi drogami, w miarę możliwości unikając tłumów.
Na koniec trafiła nam się prawdziwa perełka: Glacier Bay. Zatoka ta w XVIII wieku przeszła mikro epokę lodowcową, kiedy lodowiec pokrywał ją niemal w całości cofając się przez następne stulecie coraz bardziej na północ. Dziś można podziwiać kilka (naście?) lodowców na końcach fiordów, z czego większość z nich zdecydowanie traci prędkość i ‘umiera’. Warunki tam panujące dały niecodzienną możliwość obserwowania na przestrzeni dwóch stuleci rozwoju życia w polodowcowych regionach. Niestety, przez wzgląd na ciągłe ocieplanie się oceanu i co za tym idzie wzrost zawartości dwutlenku węgla w wodzie, prognozy szczególnie dla fauny morskiej są mało optymistyczne. Warto to dogłębnie przestudiować, bo panują tam dość wyjątkowe warunki ekologiczne przy stosunkowo małej ingerencji człowieka.
Obejmowana coraz większą ochroną w 1979 roku Zatoka została wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO a w 1980 roku w wyniku pierwotnej inicjatywy przyrodnika Johna Muira utworzono tam Park Narodowy. Zaś w 1986 na obszarze parku oraz pobliskiej Wyspy Admiralicji utworzono rezerwat biosfery. Swoje doświadczenia i wrażenia z pierwszych podróży do dzikiej Alaski, w bardzo poetycki sposób John Muir opisuje w dziennikach ‘Travels in Alaska’. Godne polecenia!
Widzieliśmy tam w Zatoce moc zwierzaków, niemal się kąpałam z wielorybem (przypłynął do nas, gdy tylko wyszłam z wody), widzieliśmy też misia – a raczej czarną futrzaną kropkę przez lornetkę no i oczywiście wieczorem nie mogło zabraknąć bursztynowego napoju z lodem złowionym pod lodowcem… Cudowne zakończenie pięknego rejsu! Załoga była świetna! Dziękuję Wam wszystkim za wspaniałą wspólną Przygodę!
CDN…
0 Comments