Tasilaq. Tu znów, od początku dopisało nam szczęście – wyjątkowo, wolne nabrzeże, dzięki czemu mogliśmy spokojnie uzupełnić zapasy wody, odwiedzić sklep spożywczy, wziąć w pełni zasłużony prysznic w domu komunalnym, dostępny zwykle tylko parę dni w tygodniu. Właściwie wszystko czego trzeba. I chwila odpoczynku po przelocie z Islandii zwieńczona wieczorkiem towarzyskim na pokładzie. Temperatury pozwalające chodzić niemal w podkoszulku w promieniach letniego słońca, błękitne niebo, jaskrawe kolory. Maleńkie domki przycupnięte na kamienistych wzgórzach, sklep z pamiątkami, boisko piłkarskie, logicznie nieczynny wyciąg narciarski, jeziorka w pobliżu osady, piach i ludzie! Uśmiechnięci! Radośni! Metropolia, w której czas płynie inaczej. Jest tam też bar, choć raczej nie tętnił życiem za naszego pobytu; ale zaliczony!

Snuliśmy się po okolicy, pływaliśmy kajakami, robiliśmy kolejne tysiące zdjęć, aż wtem, oczami prawdziwych łowców panowie dostrzegli zwierzynę! I okazję. Okazało się, że Inuici oprawiali właśnie w pobliżu miasteczka złowionego dzień wcześniej wieloryba. Widok sam w sobie warty zainteresowania. Kajaki w ruch i szybko na zwiad! I tak oto po chwili przyglądania się procesowi ćwiartowania i niezgrabnych próbach komunikacji (ubolewam, że do tej pory nie naumiałam się duńskiego choćby na poziomie “Kali jeść”, wystarczającym, żeby się jakoś dogadać…) Kapitan został obdarowany kawałem ciemnego mięcha. Obdarowany, bo opcja zapłaty w ogóle nie miała racji bytu. Wydaje się, że idea pieniądza dotarła tam w okrojonej formie, jako funkcja niezbędna czasem w handlu, ale nie jako cel. Z resztą jest ponoć zwyczaj, że truchło wieloryba należy do myśliwego tylko przez jakiś czas po złowieniu. A gdy ten zabierze już wszystko co mu niezbędne(!), staje się własnością całej lokalnej społeczności i każdy może uszczknąć dla siebie wedle potrzeb. Praca i wysiłek jednostki dla dobra grupy i silne poczucie wspólnoty. Bardzo miło zostaliśmy zatem potraktowani.

Nie powiedziano nam tylko jak to mięcho przyrządzić… Uczyliśmy się więc na błędach. Za pierwszym razem zjedliśmy przez pomyłkę (brzmi to absurdalnie, ale na dłuższą metę była to pomyłka działająca na naszą korzyść) najgorszą część zdobyczy, dumnie i honorowo uśmiechając się i kiwając głowami, że “hmm… wcale niezłe”. (Po kilku dniach i kolejnych doświadczeniach z wielorybim mięsem, zgodnie stwierdziliśmy, że to pierwsze było ledwie zjadliwe). Na następny dzień zostały nam więc przygotowane wcześniej steki, które były już dużo lepsze. Czekały nas jednak dalsze doświadczenia w tym temacie, i myślę, że w końcu doszliśmy do stekowej perfekcji.

Pobyt zaplanowany początkowo na jedną noc, żeby odsapnąć, zorientować się co, gdzie i jak i poznać nieco okolicę, Kapitan przedłużył o kolejną, ze względu na gęstą mgłę, która nadeszła od strony morza. (Przy już i tak ograniczonych warunkach żeglugi, ze względu na mało dokładne mapy tego regionu, pływanie po omacku stanowiłoby zupełnie zbędne ryzyko.) Ale gdy tylko następnego dnia się przejaśniło, ruszyliśmy dalej, bo przecież tyle było do poznania!

Wpłynęliśmy w górę fiordu Ammassalik, pomiędzy górami lodowymi, jednak wiatr i niespokojne morze uniemożliwiły postój w następnej osadzie. Popłynęliśmy zatem dalej w głąb fiordu i tam w kolejnej jego odnodze, znowu pojawiły się wieloryby. Tym razem humbaki! Kłapiące swoimi wielkimi paszczami na powierzchni wody, żeby potem wynurzyć swe cielska dla nabrania oddechu i zanurkować z obowiązkowym machnięciem ogonem. Spektakl jak w bajce, przy złotych promieniach słońca prześwitujących spod ciemnych chmur. Wolno na silniku podążaliśmy za kolejnymi ogonami; wieloryby nie wydawały się szczególnie nami przejęte. Jakby się popisywały swoją ostentacyjną obojętnością wobec naszej obecności…

Trafiliśmy w końcu do uroczej wioski, położonej w miejscu zapewniającym idealne warunki do życia, łagodny klimat, stosunkowo lekkie zimy ( 5-10°C poniżej zera), brak silnych wiatrów, dostęp do dwóch fiordów, mniejszego od wschodu, zimą skutego lodem i umożliwiającego transport psimi zaprzęgami, i większego od zachodu, który przez cały rok dostępny jest dla kajaków. Jest jedno ale. Pobliskie łowiska są w stanie dostarczyć pożywienia jedynie dla mocno ograniczonej populacji, liczącej mniej niż stu mieszkańców (z czego 30-40 to dzieciaki, plus młodzież szkolna, mieszkająca przez czas kilku lat nauki szkolnej w internacie w Tasilaqu). A dostawy żywności “sklepowej” odbywają się jedynie w ciągu paru letnich miesięcy (od lipca do listopada), kutrem. W grudniu kończy się ‘zielenina’ – warzywa, owoce… W lutym nabiał. Od kwietnia do lipca w menu jest tylko to co się złowi/upoluje.

Podczas pierwszego spaceru rozpoznawczego trafiliśmy za znakami do lokalnego domu sztuki, gdzie nawiązaliśmy bardzo miłą i cenną znajomość z Chiho! Historia młodej Japonki sama w sobie jest niesamowita: od zawsze marząca o Dalekiej Północy i życiu na łonie natury, przeprowadzała się coraz wyżej ojczystego kraju, aż wyspa się skończyła, potem była chyba Kanada, Islandia, aż wreszcie Wschodnia Grenlandia, gdzie mieszka obecnie z mężem, Francuzem, który w młodości postanowił sobie, że zostanie Innuickim Łowcą. I tak też uczynił! Tak więc w swoim prywatnym Raju, nie tracąc kontaktów i powiązań z całą resztą świata, żyją na co dzień według rytmu ustalonego przez warunki pogodowe i słońce, polując kiedy to możliwe, używając psich zaprzęgów i kajaków jako podstawowych środków komunikacji, wieloryby mając za nieco czasem natrętnych gości, jako że wielkość osady jest silnie skorelowana z brakiem wielorybiego mięsa w lokalnym jadłospisie.

Słuchanie opowieści Chiho to niezła lekcja o tamtejszych warunkach, zwyczajach i trybie życia. Dowiedzieliśmy się na przykład, że misie polarne raczej nie budzą strachu, tylko ciekawość i wielki entuzjazm, niestety związany z przemożną chęcią złapania takiego, jak już się przybłąka biedaczyna. I raczej to miś jest w jadłospisie ludzi niż na odwrót. Choć nie często, bo limit misiowy dla wioski wynosi ledwie 1-2 sztuki rocznie (łącznie 36 dla całej Wschodniej Grenlandii). Gdy wypatrzony w pobliżu, staje się obiektem nagonki, aż w końcu zawężając krąg, Innuici odcinają wszelkie drogi ucieczki. I gdy nie pozostaje już nic innego, biedny taki miś, w ostatniej próbie uratowania skóry (dosłowne aż do bólu…) chowa swój czarny nos w śnieg; może jednak nie wypatrzą… Urocze i jakże smutne zarazem.

Mieliśmy ogromne szczęście (jak zwykle) również co do czasu, kiedy się tam zjawiliśmy. Następnego dnia, w niedzielę, miała się odbyć najważniejsza uroczystość w roku: Bierzmowanie (podobnie jak w Danii, jest to taka wielka impreza, która zaczyna się w Kościele – tutaj  coś w rodzaju Domu Komunalnego, kończy obiadem i tańcami, i trochę skalą przypomina połączenie naszej Komunii z weselem, choć nie do końca wiadomo kto i w co wierzy…). Przy okazji przyjazdu księdza z Tasilaqu, urządzono od razu wesele i chrzest za jednym zamachem (bohaterami każdego obrzędu były jednak różne osoby). Oryginalne, kolorowe stroje ludowe mieszały się z modą europejską sprzed kilku dekad (już Nansen narzekał na zachodnim wybrzeżu na napływ z Europy zupełnie tutaj nieadekwatnych strojów, ale cóż, nikt nie mówił, że cywilizacja przynosi dobre zmiany…przyniosła tu również tytoń, chyba w niezmierzonych ilościach i buty na obcasach). Był to malowniczy spektakl, kiedy mieszkańcy schodzili się na uroczystość. Na dźwięk dzwonów zwiastujących początek nabożeństwa, wszystkie psy, rozmieszczone strategicznie na obrzeżach wioski, rozpoczęły swoje własne zawodzenie. Druga tura załogi miała szansę podpatrzeć dalszą część imprezy z przerwą na papierosa w środku ślubu, dzieciakami grającymi w piłkę i obowiązkowo pozowanymi zdjęciami pamiątkowymi po zakończeniu części oficjalnej. Na luzie. Barwnie. Radośnie!

W pełni usatysfakcjonowani, choć (przynajmniej w moim przypadku) z niewielkim żalem musieliśmy w końcu opuścić tę wioskę. Do kolejnej osady popłynęliśmy nieco okrężną drogą, zahaczając (nie dosłownie!) o pierwszy lodowiec na końcu fiordu Johana Petersena. A tam, słońce, biało-błękitne góry lodowe i ach! orzeźwiająca kąpiel w lodowatej wodzie, podczas której zdobyłam moją własną małą prywatną górę lodową (i roszczę sobie do niej prawa, niech tam gdzieś pływa sobie w spokoju!), stając na ułamek sekundy na jej podwodnej krawędzi.

Opuszczona wioska u wylotu fiordu Sermilik okazała się dla nas nie do zdobycia, bo oznaczone w pobliżu kotwicowisko nie spełniało oczekiwań i żadnych norm i byliśmy zmuszeni pognać dalej. Popłynęliśmy zatem do Kulusuk, najlepiej skomunikowanej z resztą świata wioski w regionie, dzięki położonemu w pobliżu lotnisku (loty głównie z Nuuk i Reykjaviku), używanemu nawet kilka razy dziennie w sezonie letnim. Tutaj znowu Kapitan wykazał się instynktem łowcy, szybko skumał się z lokalnymi myśliwymi i zdobył dla nas wielki kawał wielorybiego mięcha. Tym razem na naszych oczach odkrojony od złowionego nad ranem okazu. Mieliśmy okazję oglądać cały proces ćwiartowania, a nawet skosztować ichniejszego przysmaku w postaci wielorybiej skóry, która smakuje, no cóż, jak żelka o smaku skóry z wieloryba! Trochę mieliśmy wątpliwości, czy nie robią sobie z nas żartów, częstując, ale szybko podglądnęliśmy, że sami wcinają to pełnymi kęsami. Muszę przyznać, że z każdym gryzem (pomijając nieco twardawą warstwę podskórnego tłuszczu) smakowało to coraz lepiej. Ciekawe przeżycie i niezwykle przyjaźni ludzie! (jeśli tylko pozbędzie się człowiek swojego roszczeniowego smrodu europejskiego turysty – takich po prostu ignorują). A jak się patrzy jak dokładnie oprawiają truchło i jak niewiele pozostaje dla ptaków, to człowiekowi słabo na myśl o nieskończonej ilości styropianowych tacek pełnych nafaszerowanego chemią produktu mięso-pochodnego na półkach wszystkich supermarketów świata… Bajeczny zachód i wschód słońca, spacer po okolicy, w tym również niezwykle malowniczym (podobnie w każdej wiosce) cmentarzu na wzgórzu, najwspanialsze na świecie steki z wieloryba (poziom Ekspert+) i w końcu pora była ruszać dalej…

…tym razem zdobywać opuszczoną bazę amerykańską z okresu zimnej wojny. Strzał w dziesiątkę! Nieziemski kontrast przerdzewiałego żelastwa w postaci setek tysięcy beczek po ropie, pokrzywionych elementów konstrukcyjnych wielkiej hali, ciężarówek, drewnianych ruin baraków z soczystą zielenią mchów i porostów. W tle ostre szczyty gór pokrytych gdzieniegdzie śniegiem. Ostry fiolet kwiatów. I błękit nieba, wody, i białe górki lodowe przepływające obojętnie obok. Całość trochę jak podróż w czasie. Miejsce zupełnie magiczne i bardziej tchnące aurą romantycznych ruin z angielskich ogrodów niż powojennych reliktów wyścigu zbrojeń.

Potem znowu w górę fiordu, zaliczając po drodze drugi bajeczny, skąpany w słońcu lodowiec. Kajaki, a w tle ciche szepty kry, uwalniającej powoli bąbelki powietrza – kapsuły przedhistorycznego czasu. No i oczywiście nowy zapas lodu do drinków 😉 Następnie trafiliśmy do najmniejszej i najskromniejszej osady w okolicy. Tutaj udało nam się załapać na prysznic (uff, po raz kolejny bardzo żałowałam mojej niezdolności dogadania się po duńsku, bo pani się bardzo zmartwiła, że aż tyle osób a ona ma tylko dwa łóżka do wynajęcia…), i niewiele więcej. Za to gdy dotarliśmy na miejsce kolejnego postoju, pora była wybitnie jedzeniowa, więc zaczęliśmy dla odmiany od grillowanych steków z wieloryba. Zdecydowana większość załogi ciągle nie miała dość. Paweł doszedł do perfekcji w przyrządzaniu tego ciemno czerwonego soczystego mięsa na sposób lekko krwisty (na specjalne życzenie albo przez przypadek były również opcje bardziej dopieczone). Nic lepszego. Tyle, że mięsa było tak dużo, że żeby nie zdążyło się zepsuć i znudzić, trzeba było działać… Inwencja Marka obrodziła daniami takimi jak gołąbki z wieloryba i wielorybi gulasz, co stanowiło kolejne dwa obiady. Łącznie wielorybia dieta panowała przez trzecią część rejsu!

Znaleźliśmy tam również ogromną konstrukcję do suszenia mięsa, trochę już zużyty kuter rybacki, przetwórnię ryb, quady, plastikowe baseniki dla dzieci (dostępność wody!!, podczas gdy gdzie indziej woda bieżąca występowała głównie w domu komunalnym a prysznice były dostępne jedynie sporadycznie) i inne luksusy. Wizyta w tej najbogatszej chyba mieścince była jednak krótka, bo przed nieuchronnym powrotem na Islandię planowaliśmy jeszcze skok z powrotem do Tasilaqu, żeby dobrze przygotować się do dalszej drogi.

Grenlandia oczarowała mnie pod wieloma względami. Oby dane mi było tam powrócić!! Tymczasem ostrożnie i starannie układam wspomnienia…