W drodze z lotniska zamajaczyły gdzieś na końcu ulicy iglice wieżowców, ale na tyle daleko, że w żaden sposób nie dało się jeszcze odczuć skali zagrożenia. Gdy jednak następnego dnia wybrałam się na pierwszy spacer, doznawałam niemal zawrotu głowy za każdym razem, gdy podnosiłam wzrok ku niebu. W gąszczu drapaczy chmur, jak nigdzie indziej człowiek zadziera nosa, bo każdy widok kieruje wzrok do góry, zaskakuje, przytłacza albo urzeka, i nie pozwala na chwilę choćby odsapnąć. Pognałam więc co sił do Central Parku, gdzie zieleń i otwarta przestrzeń pozwoliły spojrzeć na wszystko z dystansu i złapać w końcu oddech.

Następnego dnia wcześnie rano obudziło mnie ptasie trele. Jakże to znajome i dodające otuchy, szczególnie po przyjeździe z wiejskich okolic do takiej metropolii. Także w parkach w środku miasta jest całe mnóstwo ptaków, przeróżnych gatunków. Choć chyba jeszcze więcej wiewiórek, dla których, w przeciwieństwie do psów, to miasto to raj na ziemi. 

Moje pierwsze skojarzenia filmowe z Metropolis, Gotham City oraz miastem z Piątego elementu ujawniły chyba największe moje niepokoje i uprzedzenia. To co nowe i nieznane próbowałam jakoś ścieśnić i dopasować do znajomych kształtów. Ale choć można w Nowym Jorku znaleźć niemal wszystko, po najbardziej skrajne przykłady, to nie ma tu nic znajomego ze schematów europejskich miast. Postanowiłam zaczerpnąć głęboko tchu i z odwagą dać się pochłonąć tej betonowej dżungli. Jakże by cudnie było wznieść się w przestworza i szybować tak pomiędzy iglicami najwyższych budynków…

Spacer po Manhattanie zapewnia tyle wrażeń, że przez pierwsze kilka dni nie robiłam nic innego. Skala miasta jest zupełnie absurdalna, człowiek idzie i idzie, raz zachwycony i oczarowany widokiem, raz nieco przytłoczony, ale coś go ciągnie dalej i dalej, do następnej ulicy, placu, parku… I potem okazuje się, że pokonany dystans 25-ciu kilometrów na mapie stanowi jedynie niewielki fragment wyspy.

Idąc ulicą, jak nigdy wcześniej zadzierałam nosa, ale z takiego poziomu tylko kilka pierwszych kondygnacji ma sens i te sięgające chmur wierzchołki wieżowców zdają się być zupełnie surrealistyczne. Niczym abstrakcyjne części nieludzkich maszyn, walczące w ciszy o górowanie nad tym fantastycznym miastem, rosną ciągle coraz to nowe, surowe najpierw szkielety, pokrywane następnie gładkimi szklanymi elewacjami. Miasto się zagęszcza. Miasto żyje. I żyje w oszałamiającym tempie, które mimo woli wpływa na przyjezdnych.

Choć dojazd metrem do interesujących mnie miejsc zajmował mniej więcej tyle czasu co dojazd z krakowskiego osiedla do Śródmieścia, ale jakoś już od rana nie opuszczało mnie poczucie, że braknie mi czasu w ciągu dnia. Tyle atrakcji, tyle planów, a co dopiero malowanie i bieganie… No więc biegałam po mieście, pływałam statkiem, robiłam zdjęcia z zamiarem malowania wszystkiego Potem (do teraz się zastanawiam kiedy nastąpi era Potem); na nowo odkryłam radość z używania Zenita i udało mi się wypstrykać całą (jedną!) kliszę.

Potem nastał czas galerii i muzeów. Utwierdziłam się w przekonaniu, że do sztuki współczesnej jeszcze nie dojrzałam, choć zdarzały się i takie galerie, które mnie zachwyciły. Za to całkowicie mnie urzekły absolutnie genialne zdjęcia Irvinga Penn’a oraz malarstwo europejskie w Metropolitan Museum of Art, była tam również wystawa o sztuce w matematyce czy na odwrót, gdzie żeby docenić prawdziwe piękno trzeba się wspiąć na wyżyny intelektu, albo traktować skomplikowane równania czysto graficznie; były piękne zdjęcia z Indii Henri’ego Cartier-Bresson w Rubin Museum; oczywiście musiały być także dinozaury i inne stwory z Natural History Museum i ponieważ powoli czas był ruszać na Północ, pozostało jeszcze więcej niezrealizowanych planów na Później…

Tak więc pierwsza część wspaniałych nowojorskich wakacji u Przyjaciół, którym bardzo za wszystko dziękuję, dobiegała końca. Dzięki dobrym radom wykorzystałam ten czas dość intensywnie, obrazy migały mi w głowie jak w kalejdoskopie, brakowało trochę czasu na przetrawienie. Genialnym uzupełnieniem był odświeżający wyskok do pięknego (nawiedzanego czasem przez misie) lasu z obowiązkową kąpielą, tym razem w lodowatej wodzie pod wodospadem. Dzięki takiej odskoczni można chyba przetrwać jakoś upalne lato w Nowym Jorku. 🙂

Z każdym dniem lubiłam to Miasto coraz bardziej. Choć potrzebowałam też czasem przerwy w pogoni za wrażeniami; próbowałam wtedy brać pędzle do ręki, ale jakoś bez przekonania. Coraz bardziej tęskniłam do dalekiej Alaski i wytchnienia wśród dzikiej przyrody, gdzie czas, miałam nadzieję, biegnie nieco spokojniejszym rytmem…