Wyprawa na Koniec Świata i jeszcze dalej.
Etap I: Brazylia, Rio de Janeiro.
Słowem wstępu.
Tak się złożyło, że większość informacji o Rio zebrałam, trochę przez przypadek, w ciągu ostatnich kilku dni przed wyjazdem. Były to głównie ostrzeżenia, że jest tam niebezpiecznie, żeby istotne rzeczy trzymać najlepiej w płaskich torbach na ciele, pod ubraniem, (wyszła mi tego objętość arbuza mniej więcej…), żeby nie jeść surowych warzyw i owoców ani pić wody nieprzegotowanej, bo na wszystko zaszczepić się nie da, a w ogóle, że kobieta w Ameryce Południowej to ma przechlapane i koniecznie powinna nosić gaz pieprzowy w kieszeni. Tak się to wszystko skumulowało, że w samolocie przyszło mi do głowy, co ja właściwie robię. Na zawracanie ze strachu przed nieznanym na szczęście nie było już szansy, ale chciałam jak najszybciej znaleźć się na jachcie, wśród rodaków, którzy, miałam nadzieję, nie czyhają na moje życie ani dobra materialne.
Efekt był taki, że na lotnisku w Rio przyglądałam się spode łba każdemu, kto tylko na mnie (podejrzanie) spojrzał; pan, który zrobił mi zdjęcie tabletem wywołał całkowitą wewnętrzną panikę (i nieudaną próbę zniknięcia). Starałam się tego nie okazywać i wcale nie wyglądać na kogoś, kto nie jest pewien co robi, ale oczywiście było dokładnie na odwrót. Nie chciałam początkowo brać zwykłej taksówki, bo na pewno wywiezie mnie w najczarniejsze dzielnice i słuch po mnie zaginie. Ktoś mi powiedział, że szczególnie niebezpieczne są takie, które podejrzanie(!) stoją przy lotnisku. Że koniecznie trzeba najpierw zadzwonić. Ale tam wszędzie stały tłumy naganiaczy w odblaskowych kamizelkach z napisem taxi i polowali na potencjalnych klientów, żeby potem ich zaprowadzić do takiej właśnie, stojącej przed lotniskiem taksówki. O zgrozo.
Na szczęście był w końcu Uber. Takie cywilizowane rozwiązanie musi być bezpieczne i na pewno taki zarejestrowany kierowca Ubera krzywdy mi nie zrobi, tak sobie powtarzałam. Zamówiłam pojazd. Najpierw w opcji pool, bo cenowo bije wszystko. Będzie za 5 minut przy Drzwiach D Terminalu Przylotów. Uff. Jakie to proste. … Czekam. Po 5 minutach wiadomość, ‘podjechał twój samochód, kierowca czeka’. Patrzę po rejestracjach, markach, kierowcach. Nic nie przypomina tego mojego. Dzwoni. No to już zaraz się dogadamy. Eee, Si Karolina, Si, Porta D, porta D!! Si, Karolina! Hmm, hablas espaniol? Inglese?? Trzask, cisza w telefonie. No dobrze, jeszcze raz. To musi być proste, pan ma adres w zamówieniu, ja stoję gdzie trzeba, może tamten był jakiś niekumaty. Tym razem 7 minut. Historia się powtarza, ludzie się na mnie coraz bardziej podejrzanie patrzą. Szczególnie inni taksówkarze. Chcę już na łódkę! Odechciewa mi się dzwonić, wracam do oficjalnych zaganiaczy, pytam pana ile do Mariny da Gloria. 4 razy więcej niż Uber. Myślę ‘no tak, ale przynajmniej mam szansę znaleźć taksówkę’. Może się uda i nikt mnie nie porwie. Wsiadam do taksówki, takiej stojącej, przy terminalu… Oczywiście mam tylko dolary, bo jeszcze mnie uprzedzono, że tu warto tylko dolary w gotówce, a za wypłaty z bankomatów czy kantoru oskubią do zera. Gdy pan sprawdził kurs w guglach na komórce trochę się uspokoiłam. Przynajmniej nie zrobi mnie na szaro na przewalutowaniu. Zaraz potem panika, co mu pewnie zależy jeśli zaraz mnie zawiezie w ciemny zaułek, tam mnie okradną jego znajomi i i tak dostanie wszystkie moje dolary. Napisałam do załogi wiadomość, że jadę taksówką o takich i takich numerach i powinnam być niedługo. Włączyłam gpsa i śledziłam każdy podejrzany zakręt, kątem oka obserwując kolejne mijane mało ciekawe osiedla i zastanawiając się jakie mam szanse ucieczki.
…
Wkrótce dojechaliśmy do mariny. Pan pomógł mi z bagażami oraz wręczył wizytówkę na zaś i życzył miłego pobytu. Po fakcie okazało się, że policzył owe dolary po najlepszym z możliwych kursie. W marinie czerwone dywany (dosłownie), meleks z kierowcą do dyspozycji i bardzo serdeczne powitanie. Odetchnęłam z ulgą. Pozostało delikatne uczucie wstydu. Szkoda, że z tym Uberem się nie dogadałam, bo to by była znaczna oszczędność, ale nazwijmy to podatkiem turystycznym. Później okazało się, że hiszpańsko – migowy mam opanowany w stopniu wysoce komunikatywnym, ale to ciężko przez telefon wytłumaczyć po portugalsku.
Marina, w której się spotkaliśmy po raz pierwszy, była potwornie droga, choć oferowała pewne wygody i bliskość centrum Rio. Uciekliśmy jednak stamtąd szybciutko do Charitas na drugą stronę zatoki Guanabara, gdzie co prawda stan pomostów (stałych niestety) pozostawiał trochę do życzenia, ale zostaliśmy za to serdecznie przyjęci i oszczędziliśmy krocie. W dodatku do naszej dyspozycji były sauna (choć nikt nie raczył skorzystać), zaplecze sportowe, obok znajdowała się restauracja, klub żeglarski i różne takie, wszystko zaledwie budzące się z zimowego snu. Taksówkarz w Rio uprzedził nas, że na razie jest bardzo zimno (24-26 stopni w dzień) i czekają już z utęsknieniem na lato.
Oczywiście ciężko generalizować po ledwie kilku dniach, ale unikając zbędnego afiszowania się zbytkiem i łażenia po ciemnych zaułkach podejrzanych dzielnic, czułam się tam zupełnie normalnie i nie spotkała mnie ani jedna nieprzyjemna sytuacja. Byle szczęście takie towarzyszyło mi do końca podróży (podróży w życiu jako takich a tej szczególnie)!
Ludzie, których spotykaliśmy byli niezwykle przyjaźni, miasto malownicze i pełne dramatycznych widoków. Udało nam się wjechać na Głowę Cukru, pod którą, przy plaży, znaleźliśmy pomnik Chopina. Trafiliśmy tam na jakiś lokalny festyn z ulicznym, całkiem niezłym żarciem i rozkoszowaliśmy się egzotyką miejsca. Spacerowaliśmy po plaży Ipanema (tam gdzie dziewczyna z mojej ukochanej piosenki!), gdzie wypiliśmy orzeźwiającą wodę z kokosa i natknęliśmy się na popiersie Piłsudskiego, zaiste trudne do przeoczenia (polecam wyszukać zdjęcie tych brwi i wąsów na tle palm :)) Plaża niczego sobie, ale nie zrozumiem nigdy fenomenu tamtejszych tłumów. Okres jest jeszcze mało turystyczny a Ipanema i Copacabana oblegane tłumnie przez półnagie, naoliwione ciałka. Mało kto moczy choćby stopy w wodzie, bo na to za zimno i zbyt wietrznie (fale całkiem niebezpieczne) ale ludzi jak mrówków, zarówno na plaży jak i równoległym deptaku. Pan sprzedaje obchodnie stroje kąpielowe z wieszaka jak parasol, inny oferuje leżaki do wynajęcia… nam udało się jakoś przecisnąć do skraju plaży, gdzie dzieciaki grały w piłkę i zaliczyliśmy obowiązkowy spacer po kostki (mający słabszy refleks nawet po uda) w lodowatej wodzie.
Innego dnia udaliśmy się zębatą kolejką pod posąg Chrystusa Odkupiciela na górze Corcovado, podziwiać najbardziej chyba znaną panoramę miasta na świecie. Wow! Udało mi się jakoś strzelić fotki pomiędzy patykami do ‘selfie’. Przez cały czas niestety, mimo ładnej pogody, widoczność była nienajlepsza i wszystko było przysłonięte szarą mgiełką.
Trochę w biegu, trochę z konieczności (drobne łódkowe naprawy, jak to zwykle) udało nam się zobaczyć kawałek tego imponującego miasta oraz miasteczka Niteroi po drugiej stronie zatoki. Pół dnia spędziliśmy na uganianiu się po urzędach w celu dokonania odprawy i całej tej papierkowej roboty, do czego mieliśmy się niestety wkrótce przyzwyczaić. To uczucie kiedy tłumaczysz urzędnikowi jaki dokument powinien Ci wystawić i dlaczego.
Nie czekając aż zastanie nas tutaj lato, ruszyliśmy mu naprzeciw, na południe. Ostatnie zakupy, klar morski na jachcie, korzystna prognoza pogody (i tylko prognoza), oddane cumy i w drogę! Potem pozostało już tylko brnąć przed siebie.
0 Comments