Mam taki widok za oknem, że ciężko skupić myśli na czymkolwiek. Dramatyczne chmury, góry, morze, niewiarygodne słoneczne spektakle, śnieg… W wolnych chwilach nie mogę się zdecydować, czy chwytać za pędzel, buty do biegania, uzupełniać bloga, zabrać się za jedną z setek zaplanowanych do przeczytania książek, wrócić w końcu do jogi, czy może przebrać ostatnie zdjęcia. Więc często zabieram się za coś po czym łapię się na tym, że patrzę przed siebie na pokryte śniegiem szczyty gór: tych chilijskich na południu po drugiej stronie Kanału Beagle’a lub tych argentyńskich, wśród których moja ulubiona Olivia wyróżnia się kształtem i ostrymi jak pazury iglicami. Chciałabym kiedyś na nią wejść.

Jak pierwszy raz usłyszałam, że jednym z moich obowiązków będzie sprowadzanie koni z pastwiska, to prawie wybuchnęłam śmiechem, że w ogóle jest to osobno wymienione. Przecież to oczywiste. Jakże się myliłam, z całym moim europejskim bagażem doświadczeń! Otóż, wcale nie jest to takie oczywiste i stanowi najbardziej emocjonującą i aktywną część dnia. Po takiej porannej zaprawie nie odczuwam już raczej chłodu, w dodatku jest to niezły zastrzyk energii. Poranni biegacze coś o tym wiedzą, choć nigdy do nich nie należałam. A tutaj mam przy tym tyle zabawy!

Żeby konie spędzić, najpierw trzeba je znaleźć. Ale załóżmy, że systematyczne, rutynowe poszykiwanie i doświadczenia dni minionych pomagają je jakoś wytropić. Odkąd jest tu całe stado (przez zimę część koni przebywała na pastwiskach półwyspu Mitre) a wraz z nim jedyna kobyła, która nosi na szyi dzwoneczek, stało się to, przynajmniej częściowo, łatwiejsze, bo zdecydowana większość podąża za nią. Chyba, że akurat kilka koni polazło do miasteczka, gdy ktoś przejeżdżając przez teren nie zamknął za sobą bramy, albo do sąsiada, gdy ogrodzenie SAMO się przewróciło (wszystko przez ten wiatr!). Ach te huculskie wspomnienia! Choć muszę przyznać, że tutejsze koniki okazują pewną uprzejmość w kwestii choćby nie odwiązywania paszczami węzęłków wszelakich.

Jak już się je znajdzie i przyjdzie pora na zaganianie do domu, to koniki mają dwie strategie do wyboru. Pierwsza polega na ostentacyjnym pokazaniu, że i tak właśnie chciały tam iść i zupełnie nie wiedzą ‘co tu robisz człowieku, ale jak chcesz to możesz jechać za nami’. A druga na ‘złap mnie, jeśli potrafisz’. Wybór strategii zależy od temperamentu jednostek, charakteru grupy do której koń przynależy w danym momencie (choć są tu pewne schematy) i wszelkich innych mniej lub bardziej przypadkowych czynników, w tym topografii i rzeźby terenu. Jednego dnia przykładowo udaliśmy się w pogoń daleko poza granice naszego pastwiska za całym stadem, jak nam się wydawało, po czym znaleźliśmy trzy sztuki, wielce zniesmaczone faktem bycia znalezionymi. W końcu zagnaliśmy je w odpowiednią stronę, planując powrót i poszukiwania pozostałych, gdy wtem zobaczyliśmy po drugiej stronie rzecznej doliny ową całą resztę spokojnie kłębiocą się koło domu. I choć dzieliło nas kilkaset metrów w linii prostej (dolina jest dość głęboka a rzeka możliwa do sforsowania tylko w jednym miejscu) to mogę przysiąc, że nigdy wcześniej nie widziałam tak szyderczych końskich uśmiechów.

Gdy pierwszy raz miałam sama pogonić część koni, żeby mieć pewność, że dotarły do domu, i zobaczyłam, że gnają dzikim galopem po coraz bardziej stromym urwisku w stronę rzeki i małego drewnianego mostku, pomyślałam, że śmierć już blisko. A tu proszę, nie tylko bez problemu można zatrzymać takiego rumaka* (przez ostatnie tygodnie poznałam je trochę lepiej i okazuje się, że jednak nie zawsze. Są też takie, które opanowały zdolności bohaterów rodeo z elementami hiszpańskiej szkoły jazdy, typu krupada…), ale po delikatnym upomnieniu (fizyczny odpowiednik chrząknięcia przypominającego, że dalej tu jestem) można nawet pogalopować w drugą stronę. Tak więc inaczej zachowują się w stadzie luzem a zupełnie inaczej jako konie ‘pracujące’. Na trudnych górskich ścieżkach, nie mają jednak sobie równych. Nigdy wcześniej nie myślałam, że gnanie na łeb na szyję po kamienisto błotnistym zboczu góry usianej krzewami calafate może się wydać… komfortowe.

 

Wyjazdy w teren są czystą przyjemnością. Ciągle jeszcze muszę się pilnować, żeby nie zachowywać się jak moi klienci i nie wzdychać co chwilę na głos z zachwytu, robiąc przy okazji kolejne bajeczne zdjęcia. Widoki są piękne, za każdym razem inne, w zależności od pogody. Przy okazji mam baczenie na to, kto akurat przepływa koło Ushuaia! I tak wstaję rano i z niecierpliwością szykuję się do pojedynku z dwudziestoma ośmioma rompampuchami*. W ciągu dnia w chwili przerwy siadam z entuzjazmem do kolejnych malarskich eksperymentów ciesząc się, że mam chwilę dla siebie. Czasem z lekkim znięchęceniem odbieram telefon, że czas przygotować konie, bo za chwilę mam jechać w teren. Trwa ono do momentu, kiedy uświadamiam sobie w pełni co to znaczy i jak pięknie będzie akurat tym razem. Średnio jakiś ułamek sekundy. Tak więc szczęśliwa jestem. Taka chwila wytchnienia na mojej drodze, której dokładnych zakrętów nie znam (i obym nie poznała zanim do nich dotrę!), ale której mam jasno określony cel! Krok po kroku piszę więc swoje życie…

Pozdrawiam serdecznie!