Powrót do Nowego Jorku z Alaski to jak wejść z leśnej ścieżki na ruchliwą autostradę. W dodatku przy palącym bezlitośnie słońcu i braku wiatru nakłada się efekt szklarni i rozgrzanej patelni. Podróż klimatyzowanym metrem jeszcze nigdy nie dawała tyle ukojenia…
Postanowiłam sobie, że nie dam się tym razem wessać pożerającemu czas rytmowi życia tego miejsca. Plan może nie był więc tak ambitny jak za pierwszym pobytem, ale był(!) i pozwolił nacieszyć się Miastem na różne sposoby. Podczas spacerów, zarówno w nowych rejonach jak i tych już troszkę znajomych, nie czułam się już tak przytłoczona ani zagubiona. Czułam za to ogromną ciekawość i coraz większą pewność, że chcę tu jeszcze wrócić. Miłe wieczorne lub popołudniowe spacery również pozwoliły spojrzeć na Miasto z innej perspektywy. Manhattan widziany z kolejnych mostów za dnia i po zmroku to zupełnie inne światy. Miałam świetnego przewodnika i okazję do poczucia się choć przez moment nie całkiem jak zaaferowana turystka; pomyśleć jakby to było tu pomieszkać chwilę dłużej, dać się pochłonąć atmosferze mijanych po kolei miejsc. Nie banalnych miejsc. W mieście, które nie śpi, znaleźć czas, swój czas.
Ale nie ma to jak spojrzeć na miasto drapaczy chmur z góry. Wybrałam się w końcu na punkt widokowy na szczycie nowego budynku One World Trade Center. Najpierw było wprowadzenie przez podziemia z elementem edukacyjnym o historii tego miejsca. Potem turbo szybka winda z panoramicznym ekranem, na którym wraz z nabieraniem wysokości nad Manhattanem wyświetlana jest panorama ukazująca rozwój miasta od czasów Indian do chwili obecnej – rzeczywistego widoku wokół budynku na samej górze. Wszystko idzie z duchem czasu, totalnie multimedialnie. Potem element zaskoczenia i ukazuje się widok… Wow. Jednak po chwili nikłe uczucie zawodu, bo widok widziany przez brudne szyby ( zapewne od tysięcy przytykanych do nich nosów) nie jest aż tak piorunujący jak profesjonalne zdjęcia. Człowiek się tak napatrzy wcześniej na cuda świata, przez internet choćby, że potem oczekiwania muszą się mierzyć z nie tak oszałamiającą już rzeczywistością. Klocki, wszędzie wokół klocki. Jak zabawki na makiecie. Szkoda też, że nie da się tam odetchnąć świeżym powietrzem. Myślę, że poczuć wiatr na twarzy na takiej wysokości i z takim widokiem dodało by nieco dreszczyku. W każdym razie oglądane z góry Miasto nie wydaje się już tak ogromne. Mimo pokaźnych rozmiarów, gdzieś jednak się kończy, gdzieś jest morze, gdzie indziej las i inny już stan, budynki wokół wydają się niemal małe. I tylko z nadejściem zmierzchu, miliony pojawiających się światełek, przypominają, że tam na dole ludzie próbują prowadzić w miarę normalne życie. Widok po zmroku jest chyba jeszcze bardziej nierealny niż za dnia. Pogoda nie dopisała mi tam w stu procentach, ale zachód słońca spomiędzy grafitowych chmur, tonący potem w gęstej szarej mgle był również niezwykle malowniczy. Zupełnie jakby miasto zostało przykryte powoli ołowianym kocem.
Za to patrząc w drugą stronę, do wewnątrz, widok jak wszędzie: każdy wpatrzony w swoją jedną, niekoniecznie szarą, komórkę; dzieci siedzące plecami do tego całego Manhattanu, grające w jakieś kulki, pan niesmacznie prężący się do swojego selfi, podczas gdy jego dama zapatrzona w mały ekranik swojego… taka smutna proza. Apple people, od czasu do czasu uderzający nosem o szybę.
Wybrałam się znowu do kilku kolejnych muzeów, z których każde zachwyciło mnie w inny sposób. Szczególnie Guggenheim mnie zauroczył. Miałam wcześniej pewne opory, ze względu na wspomniane już wcześniej oczekiwania wobec ‘must see’ i budynków – ikon, ale nie zawiodłam się. Z zewnątrz całkiem zaskakująca bryła na tle bloków 5-tej Alei, które kontrast z otoczeniem łagodzi bezpośrednie sąsiedztwo zieleni Parku Centralnego. Za to sposób organizacji przestrzeni w środku jest absolutnie genialny. I co z tego, że najpierw zachwyca się człowiek samym wnętrzem, zapominając do czego właściwie służy. Światło wpadające przez dach i spiralna pochylnia to raj dla fotografa lubiącego graficzne kadry. Więc się napawałam. A potem spacer po tej rampie już ze wzrokiem skupionym na kolejnych eksponatach. Trafiłam akurat na super ciekawą wystawę: Vissionaries: Creating a Modern Guggenheim, gdzie oglądałam prace m.in. Duchampa, Klee, Mondriana, Kandinsky’ego, Chagalla czy Picasso. Łał! Wyobraźcie sobie moje wygłodzenie kulturowe po kilku latach ‘wygnania’ na wsi!
Drugą świetną wystawę, a właściwie dwie, widziałam w MoMA: autentyczne rysunki Franka Lloyda Wrighta – powinno się je oglądać na żywo na pierwszym roku studiów architektonicznych! Oraz malarstwo z okresu 1880-1950, gdzie prezentowano obrazy m.in. Van Gogha, Matisse’a, Moneta… Ach, uczta dla oczu i duszy. Tylko znowu, za dużo i za szybko jak na jeden raz. Ale przeżycie oczywiście pozytywnie pobudzające i silnie inspirujące!
No i oczywiście hit sezonu, czyli długo oczekiwana wizyta na Broadwayu. Wybrałam Upiora w Operze, bo wszędzie o nim trąbią i nie sposób o tym nie usłyszeć. Cieszyłam się już od momentu zakupu biletu ale to co się wydarzyło w teatrze… Dreszcze, wzruszenie, emocje tak silne, że aż łzy czasem wyciskające. Pierwszy raz od bardzo dawna poczułam się jak dziecko w świecie magii. Muzyka!!! I fascynująca scenografia. Jeszcze większe Łał! Co prawda zbankrutować można na najlepszych biletach i skorzystałam z wersji nieco bardziej ekonomicznej, ale następnym razem chcę siedzieć w pierwszym rzędzie! Potem mogę przejść na głodówkę na miesiąc. Sztuka jako Katharzis.
Tak zupełnie z innej beczki, przeżyłam tam też jeden z najbardziej emocjonujących i satysfakcjonujących weekendów tych wakacji. Korzystając z zaproszenia nowych zwariowanych znajomych, pojechałam wspinać się na skałki i zjeżdżać na linie z wodospadów! Zwariowanych, bo wzięli mnie, takiego nieopierzonego amatora i rzucili na głęboką wodę. Było rewelacyjnie! Nie sądziłam, że pokonam tyle swoich lęków w tak krótkim czasie! Zjazdy w strugach wody, skoki do wody z kilku bardzo długich metrów (to chyba uważam za największy osobisty sukces!) i wspinaczka, która okazała się prostsza niż zjechanie potem z tej półki skalnej w dół. Zupełnie nowe doświadczenia, zupełnie nowa zabawa, tyle radości, zmęczenie i świetne towarzystwo!! Mając takie atrakcje pod ręką, tym bardziej wyobrażam sobie życie w Nowym Jorku jako zupełnie znośne! 😉
Ale powoli pobyt w Wielkim Mieście dobiegał końca, a ja coraz bardziej chciałam tam zostać. Tyle jeszcze rzeczy do zrobienia, odkrycia, zobaczenia! Zachwyt nad zachwytami. I smutek rozstań. I plany na kolejne wspólne przygody…
0 Comments