Wyprawa na Koniec Świata i jeszcze dalej
Z jakiegoś powodu wydawało mi się, że jestem w kraju tropikalnym i powinno być w związku z tym ciepło. Kilka razy nawet było. Ale na morzu szybko zrozumiałam taksówkarza z Rio, gdy w nocy temperatura spadała do ledwie nastu stopni, a przy dodatkowym wietrze powodowała, że na wachcie tuż przed świtem trzęsłam się już z zimna. Im dalej na południe, tym bardziej, mimo iż wiosna ponoć zbliżała się wielkimi krokami. Mogłam oczywiście ubrać cieplejsze ubranka, ale uparcie nie chciałam ich użyć tak wcześnie, bo co będzie potem? Jak ja teraz marznę, a w perspektywie lody Antarktyki…
Ze sprawdzalnością prognoz wiatrowych, szczególnie na początku, było różnie. Zrzucaliśmy to na ukształtowanie terenu przybrzeżnego okolic Rio i bardzo lokalne zawirowania, które zmuszały nas do silnikowania przez pierwsze dni. Pierwszy króciutki postój wypadł na Ilha Grande, polecanej nam przez kilka przypadkowo poznanych osób. Akurat jej dziko zielone strome wzgórza skrywały gęste niskie chmury, ale kolorowe domki przy plaży skusiły nas do rzucenia kotwicy mimo to. Zwiad został wysłany na ląd w celu ewentualnych zakupów lokalnych skarbów (przynieśli między innymi takiego lokalnego ‘skarba’ wysokoprocentowego, po którego wypiciu człowiek przecierał oczy ze zdumienia, bo nie wiedział co go rąbnęło). Mi w tym czasie udało się wykąpać w morzu, jak dotąd jedyny raz. Woda była rześka, porównywalna do tej alaskańskiej w maju. Odhaczyliśmy metaforycznie na mapie ‘tu byliśmy’ i ruszyliśmy dalej. W końcu czekał nas kawał drogi a czas do tej pory gdzieś przeciekał między palcami.
W Santos koło São Paolo zatrzymaliśmy się na kotwicy na jedną noc (po kilkukrotnych próbach znalezienia po ciemku jakiejkolwiek mariny o wystarczającej głębokości), żeby następnego dnia uzupełnić zapasy. Z braku sensownego portu oraz strachu przed utratą cennych godzin podczas szukania kolejnych urzędów i całej tej papierkowej roboty, uznaliśmy nasz postój za niebyły i zaraz po zasztauowaniu świeżyzny podnieśliśmy kotwicę. Pewne miasta zostały więc niepoznane.
Z dnia na dzień wiatru było coraz więcej. W dodatku zarówno wiatr jak i prąd działały w bardzo korzystnym kierunku. Temperatura odczuwalna co prawda jakby spadała (i na coraz krócej w ciągu dnia robiło się ciepło) ale za to żeglowało się z wiatrem bardzo przyjemnie. Ach, jak Zimorodek pięknie mknie z falami pod pełnymi żaglami! A w nocy, gdy wiatr przewiał chmury, można było podziwiać czarny jak aksamit nieboskłon upstrzony zupełnie nowymi gwiazdami! Magicznie…
We Florianópolis nie było już wyjścia. Oficjalnie nas ugoszczono w bardzo sympatycznej skąd innąd marinie i trzeba było ruszyć na wyprawę odprawczą. Okazało się jednak, że urzędnicy uważają inaczej i jedynie w Kapitanacie Portu uraczono nas jakimś papierkiem, który pan wyjął gdzieś z dna szuflady i wypełniał mając inny za wzór, bo sam nie do końca wiedział co i po co tam wpisać. Z policji i urzędu imigracyjnego, do których wysłano nas aż na lotnisko, odprawiono nas z kwitkiem, mówiąc, że nic nie potrzebujemy. (Potem, w następnym porcie okazało się, że potrzebowaliśmy, ale bez też się jakoś dało obejść, uff). Tak więc zaliczyliśmy tour de miasto przez okna taksówek i… właściwie niewiele więcej. Tym razem bardzo było mi szkoda, bo ponoć to szczęśliwe, świetnie rozwijające się miasto, do którego ściągają ludzie z całej Brazylii i nie tylko. Brakło nam tutaj trochę motywacji i organizacji, pomyślunku o zorganizowanym transporcie samochodowym, który umożliwiłby nam szybkie, sprawne poruszanie się po najciekawszych obszarach, w tym także wycieczkę do laguny – centrum sportów wodnych i plaż położonych po wschodniej części wyspy Santa Catarina. Tym bardziej, że podejście do mariny było długie (spędziliśmy najpierw noc na kotwicy, żeby uniknąć lawirowania między płyciznami po ciemku) i dla nas zupełnie na około, gdyż musieliśmy podpłynąć od południowej strony zbyt niskiego dla łódki mostu. Choć pozostał trochę niedosyt, postój wywarł bardzo pozytywne wrażenie.
Następnym razem, w Rio Grande, wykorzystaliśmy fakt, że w weekendy urzędy nie pracują (założyliśmy to z góry, nawet nie odważając się sprawdzać) i ruszyliśmy na podbój miasteczka. Podbój okazał się mało spektakularny, gdyż łącznie z urzędami zamknięte było prawie wszystko inne. Znaleźliśmy ledwie kilka lokali gastronomicznych i kiosków i musieliśmy się zadowolić lekko wyludnionym obrazem miasta. Udaliśmy się również promem do São José de Norte, gdzie młodzież bawiła się na ulicach na wpół opuszczonego miasteczka.
Ponieważ zacumowaliśmy jacht na terenie Muzeum Oceanograficznego, gdzie ugościł nas niejaki Lauro, inicjator i dyrektor całego ośrodka, mieliśmy otwarty dostęp do wszystkich ekspozycji. Było tam również centrum pomocy dzikim zwierzakom, gdzie panie opiekowały się kilkoma pingwinami (skąd tam te pingwiny??) i samotnym lwem morskim, który apatycznie pływał w kółko swojego baseniku. Widok troszkę smutny, ale ponoć na celu mają pomóc swoim podopiecznym w powrocie do naturalnego środowiska. Wokół pełno było świergocących ptaków, czapli, kormoranów i trzeba było uważać, żeby nie potknąć się o gigantycznego jaszczura – nie zostało przez nas ustalone czy był on zwierzakiem domowym czy dzikim lokatorem parku. Ponadto Lauro, którego niestety osobiście nie udało nam się poznać, założył w pobliżu szkołę dla biednych dzieciaków, w której uczono między innymi muzyki i budowy łodzi. Filantrop pełną gębą. W dodatku serdecznie nastawiony do żeglarzy – podróżników. W ramach podziękowania od naszej załogi, chciałam zostawić pamiątkę w imponującej Księdze Gości, i wtedy to zdarzył się akwarelowy Zimorodek.
Gdy nadszedł poniedziałek, udaliśmy się z kapitanem na wyprawę odprawczą. Ponieważ to ostatni port Brazylii, spodziewałam się, że trochę nam czasu zejdzie, ale następnym razem przy takiej okazji w Brazylii, zrobię kanapki i wezmę termos gorącej herbaty. Albo mate! Rower i książkę. Zajęło nam to ponad 7 godzin. Wracaliśmy do Urzędu Celnego dwa razy, bo coś tam brakowało w papierach albo źle było wypełnione przez urzędnika Policji Federalnej. Dobrze, że chociaż za nic tam nie trzeba dodatkowo płacić, a przy wszystkich swoich restrykcyjnych wymaganiach ludzie są bardzo mili i pomocni. I z dumą powtarzają, że wiedzą, że to bardzo uciążliwe dla przyjezdnych, ale za to nie ma tu korupcji! W przeciwieństwie do krajów leżących dalej na południe. Ze zgrozą myślałam o odprawie w Urugwaju…
Tak kursując po mieście w te i we wte, raz samochodem oficjela, raz autobusem albo taksówką, zobaczyliśmy tym razem wesołe oblicze Rio Grande, tętniącego życiem i gwarem ulicnych handlarzy. Rybacy, targi, sklepy z wszystkim i niczym, liczne pomniki na placach i w parkach, ogromny port handlowy (z tego miejsca eksportowane są głównie zboża, szczególnie ryż!), dzielnice biedoty i ponoć gdzieś nawet polski klub z dwugłowym orłem w herbie… ale tego już nie dane nam było odkryć. Spotkaliśmy tu żeglarzy również zmierzających na południe i takich wracających po latach na północ. W księdze gości znaleźliśmy jeszcze tylko jeden wpis polskiego jachtu. Chętnie zostawiłabym i trzeci.
Żegnaj Rio Grande, żegnaj Brazylio! Do następnego razu!
0 Comments