Tym razem etap ten jako żeglarska rozgrzewka przed Grenlandią. Siedem lat temu ta sama trasa: pierwszy rejs w życiu, pierwszy raz na jachcie żaglowym (też Barlo!!), początek pięknej miłości do Morza!…już wtedy żal mi było, że nie mogę zostać na następny!

Teraz mieliśmy tylko dwa tygodnie; przez Kirkwall (Orkady), Thorshavn (Wyspy Owcze) oraz oczywiście Vestmannaeyjar. I tym razem niestety mało słońca, dużo deszczu, ale dzięki fantastycznemu wsparciu działu meteo, pogoda wiatrowo wykorzystana do granic możliwości. Przy okazji od razu na wstępie podziękowania dla organizatora owej grenlandzkiej wyprawy Lodowych Krain – Maćka Sodkiewicza i kapitana etapu Ryszarda Wyki 🙂

Start z Port Edgar po nieco chaotycznych zakupach i ostatnich przygotowaniach z wizytą żaglomistrza włącznie. Właściwie wszystko co potrzebne znajduje się w tej marinie, więc z tym nie było problemu. A całkiem blisko, w niedużym miasteczku knajpy i pub, gdzie spotkaliśmy się pierwszego wieczoru na obowiązkowym piwie!

Edynburg będzie miał niedługo nowy most do kolekcji, bo okazuje się, że poprzedni nie bardzo radzi sobie z silnym wiatrem (a ten chyba nie jest zaskakujący w Szkocji…?) i co i rusz muszą go zamykać. Ale czerwony kolejowy dalej stanowi atrakcję turystyczną nr 1!

Pierwsze dni rejsu spędziłam głównie odsypiając ostatnie miesiące. Wachta, jeść, spać, kambuz. Na szczęście nie trwało to długo… Do Kirkwall dotarliśmy bez żadnych przygód. Na miejscu okazało się, że żona właściciela mariny jest Polką i zabrała parę szczęśliwych osób z załogi na wycieczkę objazdową po wyspie. Reszta zadowoliła się spacerem po miasteczku i drobnymi przyjemnościami gastronomicznymi; ja w ramach nowej formy zwiedzania, pobiegłam na pobliskie wzgórze, z którego roztacza się malowniczy widok na wyspy i samo miasteczko. W ten sposób narodziła się również nowa świecka tradycja – postanowiłam co najmniej raz biegać w każdym odwiedzonym porcie (poprzednim razem naszą tradycją było piwo w każdym porcie, ale w sumie jedno drugiego przecież nie wyklucza). W międzyczasie uzupełniliśmy zapasy, w menu pojawiła się świeża rybka…i gotowi do dalszej drogi ruszyliśmy ku Wyspom Owczym.

Te z kolei pozostawiły pewien niedosyt. Miałam może za duże oczekiwania po tym, jak poprzednim razem w pięknym słońcu zwiedzaliśmy Thorshavn i Klagsvik. Udało nam się znaleźć jakieś prywatne miejsce w porcie, gdzie pozwolono nam zostać “dopóki ktoś nas nie wyrzuci”. Biuro kapitanatu mieści się tam po drugiej stronie całego terminala dla promów, mało widoczne i jeszcze rzadziej otwarte. Ale w końcu mieliśmy prąd i dostęp do łazienek nad knajpą przy drugim basenie portowym… Zdecydowanie nie jest to miejsce zaprojektowane z myślą i dla żeglarzy. Ale urocze miasteczko i malownicze domki z trawą na dachach wynagradzałyby wszelkie niedogodności, gdyby… no właśnie, nie były oglądane przez ścianę deszczu. Prysznic tracił nieco sens w tych warunkach ale nie poddawaliśmy się i ruszyliśmy na taksówkową wycieczkę po wyspie. Musiało to wyglądać dość komicznie, gdy banda kolorowo ubranych ‘turystów’ wyskakuje z auta nad przepaścią, robi klik klik kilka zdjęć sławnych skał sterczących z morza przy klifie i z pochylonymi głowami, w kapturach, pakuje się w te pędy z powrotem… Nawet owce chowały się przed deszczem, pod czym akurat mogły.

Cała sytuacja miała też jednak drugą stronę. Gdy my w ulewie zwiedzaliśmy tą zieloną krainę, dookoła nas na morzu, zgodnie z zapowiedziami lądowego działu meteo, szalał sztorm. Także choć trochę marudząc na pogodę, byliśmy jednak wdzięczni, że nie musimy na nią narzekać gdzieś tam wśród rozszalałych spienionych fal.

Gdy już się wywiało, co się miało wywiać, wyruszyliśmy w stronę Islandii. Niestety dostało nam się jeszcze trochę posztormowej fali, która nałożona na lokalne prądy między wyspami miała właściwie jeden kierunek: góra – dół. Wytłukło nas na lewą stronę, a śpiąc w dziobowej kabinie człowiek odkrywał nowe poziomy lewitacji. (Przez całą noc nie zmrużyłam oka, bojąc się, że w trakcie gdy właśnie wiszę w powietrzu, jachtem rzuci na bok i przesunie koję niebezpiecznie poza obszar lądowania.) W takim tyglu, z prędkością około 1-1,5 węzła, dzielnie, choć mało dumnie, zostawialiśmy kolejne wyspy za sobą, żeby nad ranem pognać z wiatrem po otwartym już, uspokajającym się morzu, prosto do celu.

W drodze towarzyszyły nam czasem jakieś dmuchające czarne cielska, ale za daleko, żeby rozpoznać, nie mówiąc już o zrobieniu dobrego zdjęcia. To był kawał naprawdę świetnego żeglowania, który pozwolił nam wygospodarować dodatkowe pół dnia w Vestmannaeyjar. Tuż przed samymi wyspami, chcąc zwolnić, czekając na przypływ, zrzuciliśmy żagle i… okazało się, że bez napędu robimy dalej 6 węzłów… Powstało pytanie jakie światła zapalić po zmroku?

Na wyspach, mimo mżawki, chmur i mgieł, było bajecznie. Nawet nieco przygaszone kolory tutaj robią wrażenie. Nie mówiąc o samym, niesławnym wulkanie, który momentami tlił się jak gigantyczne, świeżo zagaszone ognisko. Cały szczyt wulkanu jest ciepły, miejscami trzeba nawet uważać, żeby nie stopić podeszew butów! I tak naprawdę, dopiero tutaj, zbiegając z wulkanu, poczułam znów tę dziecięcą radość i dziki entuzjazm Przygody. Wakacje!! Jakbym w końcu wreszcie odetchnęła orzeźwiającą wolnością.

Heimaey, czyli największa wyspa archipelagu Vestmannaeyjar*, słynie z dwóch niesamowitych historii. Bohaterem pierwszej jest oczywiście wspomniany już wulkan, Eldfell**, który wybuchł w styczniu 1973. Przeprowadzono całkowitą ewakuację wyspy, ale popiół zniszczył częściowo miasteczko a lawa zagroziła zamknięciem wejścia do portu rybackiego i w ten sposób pozbawienia mieszkańców głównego źródła dochodu. Dzięki podjętym działaniom schładzania lawy wodą morską (tutaj coś wcześniej pokręciłam z kontrolowanymi eksplozjami mającymi zmienić kierunek spływu lawy…nie wiem skąd mi się to wzięło), przez prawie pół roku trwania erupcji, udało się uratować port, a nowopowstały ląd pełni teraz doskonale funkcję falochronu. Historia warta poczytania!

Druga historia jest bardziej osobista i dotyczy islandzkiego rybaka, Gudlaugura Fridthorssona, który jako jedyny z pięcioosobowej załogi przeżył po tym, jak ich kuter 11 marca 1984 zatonął kilka mil od Vestmannaeyjar. W wodzie o temperaturze 5°C i przy temperaturze powietrza około 2°C mężczyzna dopłynął do brzegu Heimaey! W lodowatym morzu spędził ponad 6 godzin, potem jeszcze czekała go wspinaczka po klifie i 2km pieszo do najbliższego domostwa, gdzie mógł liczyć na pomoc. Na opis tej niewiarygodnej historii natknęłam się podczas biegu wokół wyspy, gdzie na południe od ww wulkanu stoi tablica pamiątkowa nad wanną (taką jak do pojenia koni na pastwisku), z której miał się napić wody, po tym jak najpierw rozbił lód na jej powierzchni gołymi rękami. Na podstawie tych wydarzeń powstał film “Na głębinie” w reżyserii Baltasara Kormákura.

* Nazwa archipelagu wzięła się od staro-nordyjskiego słowa “Vestmenn” (ludzie zachodu) które oznaczało osiadłych tam wygnańców i uciekinierów z Irlandii.// Wikipedia

** Nazwa wulkanu oznacza w języku islandzkim Ognistą Górę.// Wikipedia

Dostało się nam także workiem lodowanej makreli, co stanowiło niejakie wyzwanie dla kucharzy, bo to ani wędzone ani w puszce, ale spisali się świetnie. Choć makrele w tej formie nie oczarowały nas zbytnio. W porcie staliśmy longside do kutra, który sąsiadował z większym kutrem, a ten z jeszcze większym statkiem. Przegniłe, pordzewiałe, dawno już nie używane robiły za skrzynkę elektryczną i dzięki temu mieliśmy dostęp do prądu. Wodę udało nam się zatankować przypadkiem, przy pływającym pomoście, z którego nad ranem przegoniły nas turystyczne motorówki (“Zobacz wieloryby, puffiny i piękno wysp Vestmannaeyjar w 45 minut, podskakując na falach wraz z 20-toma innymi ‘podróżnikami’.”) Za to za nic nie trzeba było płacić, a ludzie zapytani o drogę na basen (gdzie również były jedyne dostępne prysznice) podwozili zawstydzeni niemal, że nie potrafią wytłumaczyć. Basen z sauną i jacuzzi był przyjemną odmianą po deszczowych tygodniach.

No i w końcu trzeba było wyruszyć na ten ostatni etap do Reykjaviku. Pogoda się znów spisała, wiatr pozwolił pobijać rekordy prędkości na ostatnich milach, po to, żeby przed samym podejściem do portu ustać zupełnie. Zaparkowaliśmy w efektownie położonej marinie, w bezpośrednim towarzystwie nowoczesnego budynku Harpy (centrum kongresowo – koncertowe), który 7 lat temu był właśnie w budowie! Poza tym niewiele się tu zmieniło. Mały klub żeglarski ze świetlicą, prysznicem, toaletami i pralnią w jednym żółtym kontenerze, a nad nim biuro mariny w drugim.

Potem już tylko pakowanie, na szybko zwiedzanie miasta, pożegnania i plany na kolejne wspólne rejsy…