Wyprawa na Koniec Świata i jeszcze dalej

W środku nocy porzuciliśmy gryzącą boję i ruszyliśmy z kopyta na południowy zachód, chcąc za jednym zamachem pokonać obie Angostury. Pruliśmy wodę pędząc wariacko, żeby zdążyć przed zmianą kierunku prądu, którego prędkość może dochodzić tam chyba do ośmiu węzłów. Wychodząc na świtową wachtę nie dało się nie zauważyć ukradkowych uśmiechów poprzedników, wielce z siebie zadowolonych. W końcu walczyli za nas wszystkich, więc można im wybaczyć odrobinę dyskomfortu. Halsowanie się pod wiatr w cieśninie o szerokości kilku mil ma swój urok. Podeszłyśmy do tego ambitnie i już się wydawało, że czmychniemy ostatni kawałek Drugiej Angostury jednym długim pociągnięciem, mijając o włos graniczny cypel, gdy coś się zaczęło kiełbasić. Początkowo wiatr lekko odkręcił, wymuszając dodatkowe zwroty. Potem zauważalnie zwolniliśmy, choć nad wodą warunki się nie zmieniły. I tak ostatnie mile pokonywaliśmy z prędkością 1-1,5 węzła męcząc się pod prąd i halsując jak pijany zając. A właściwie, jak to Kapitan określił, jak szczur, któremu coś siedzi na ogonie i nie chce puścić. Trochę jak z tego dowcipu, poruszaliśmy się jak błyskawica. Tak szybko? Nie, zygzakiem. A co dopiero gdyby tu płynąć bez silnika, wielkim ociężałym statkiem, nie wiedząc gdzie czyhają podwodne skałki i niebezpieczne wypłycenia?! Nasz zygzak mocno się pod koniec zagęścił, co było świetnie widać po śladzie na ploterze. Idąc spać po wachcie widziałam ciągle za oknem ten nieszczęsny cypel, który miałyśmy minąć całe wieki temu. Bałam się, że wstając na kolejną wachtę zobaczę go znowu. Na szczęście w końcu puściło i gdy się obudziłam byliśmy już wiele, wiele mil dalej, zbliżając się do Punta Arenas. W końcu czekały nas dobrodziejstwa portu. Nie wszystkie jednak, bo ani prądu ani dostępnych pryszniców przy nabrzeżu nie było…

 

Okolice Punta Arenas prezentują się całkiem ciekawie. W tle na południu majaczą pokryte śniegiem szczyty gór. W samym miasteczku również jest co robić, na szczęście, bowiem nasz czas na zwiedzanie został odgórnie wydłużony: z powodu silnego wiatru zamknięto port. Włóczyliśmy się zatem ulicami, odwiedzając co bardziej interesujące miejsca, sklepy i muzea i załatwiając drobne jachtowe sprawunki (dalej w górę na maszt!). Warto było się przejść na spacer na główny plac Munoz Gamero, gdzie poza katedrą można zobaczyć piękny budynek Club de la Union wraz z jego oranżerią; a także na cmentarz, gdzie zaskakująco dużo grobowców prezentuje słowiańsko brzmiące nazwiska. Centrum cmentarza stanowi wyspa zieleni, od której we wszystkich kierunkach odchodzą aleje tujo podobnych krzewów, przystrzyżonych na kształt odchudzonej Buki (przepraszam za infantylne skojarzenie, ale właściwie jest dość na miejscu). W Muzeum Morskim można było poczytać o wojnie chilijsko – peruwiańskiej (co mi tylko dodatkowo uświadomiło jak bardzo nie mam pojęcia o krajach, które odwiedzam…), a także o wyprawie Shackletona, głównie od momentu gdy dotarł na Georgię Południową szukając pomocy w celu uratowania reszty załogi Endurance, pozostawionej na Wyspie Słoniowej. Zakończona sukcesem wyprawa statku Yelcho zapoczątkowała chilijskie wyprawy antarktyczne a w historii opowiedzianej z tak innej perspektywy, wyczuć można dumę i podziw dla Kapitana Luisa Pardo i jego załogi. Yelcho służyło bowiem głównie za holownik i było zupełnie nieprzystosowane do rejsów po wodach antarktycznych. Niemniej, po trzech wcześniejszych nieskutecznych próbach z udziałem innych jednostek, to właśnie jemu udało się dotrzeć do Wyspy Słoniowej, zabrać na pokład wszystkich oczekujących tam na pomoc rozbitków i bezpiecznie wrócić do Punta Arenas. Dziś można zobaczyć jedynie fragment dziobu Yelcho, zachowany jako pomnik w Puerto Williams.

 

W Muzeum Salezjańskim można z kolei podziwiać między innymi okazy fauny z całego Chile, rozciągającego się na niemal wszystkie strefy klimatyczne, przez co będące siedliskiem skrajnie różnych gatunków. Zwierzęta były nieco makabrycznie spreparowane i mogłyby stać się pretekstem do sennych koszmarów, więc starałam się im nie przyglądać zbyt długo. W dodatku w jednej z gablot, wśród dziwnych eksponatów, jak choćby niewiadomego pochodzenia skóra z bardzo(!) włochatego koniowatego niewiadomego pochodzenia (to nie błąd, ani zwierzę nie było do końca znane ani pochodzenie tego konkretnego eksponatu. Może ktoś kiedyś złapał jakiegoś Alfa?…), znajdowały się ususzone, malutkie ludzkie głowy! (jak byłam mała to jedną z najkoszmarniejszych dla mnie scen filmowych była ta, w której Beetlejuice sypie na głowę klienta obok proszek, który daje właśnie taki sam efekt… Dopiero po latach zrozumiałam, że to była komedia) Jedna z owych głów należała do mnicha, który pewno przybył tu w dobrej wierze… Z przedstawionej w muzeum historii Indian zamieszkujących dawniej te tereny i ich relacji z białym człowiekem, wynika głównie tyle, że wszyscy wyginęli. Ostatnia przedstawicielka, przed śmiercią, została uwieczniona na czarno białej fotografii. Ach ta cywilizacja, którą niesiemy…

Polecona przez urzędnika knajpa na wieczór okazała się być strzałem w dziesiątkę. Zjedliśmy genialne kraby zapiekane z parmezanem a chwilę później jakieś dziewczyny zaczęły przygrywać i śpiewać hiszpańskie piosenki. Siedzieliśmy przy stoliku zrobionym ze starej drewnianej łódeczki i rozkoszowaliśmy się atmosferą. Innym razem nie omieszkaliśmy ‘zaliczyć’ widoku z baru znajdującego się na najwyższym piętrze najwyższego budynku w miasteczku, mając tym samym czujne oko na port, gdyby przypadkiem warunki się zmieniły i pozwolono nam w końcu wypłynąć. Nie musieliśmy długo czekać, jeszcze tego samego wieczoru oddaliśmy cumy i ruszyliśmy ku kanałom Patagonii.

Mimo niekiedy ekstremalnie wąskich przejść między skałami, zaskakująco długo byliśmy w stanie płynąć na żaglach. Nawigacja w regionach, gdzie ŻADNA mapa nie jest do końca wiarygodna i nie pokrywa się ze współrzędnymi z gps’a (na mapach całkiem często okazywało się, że płynęliśmy w poprzek lądu) sprawia, że człowiek czuje się odkrywcą trochę bardziej. Rzadziej patrząc na wyświetlacz plotera, częściej i z większą uwagą rozgląda się wokół, dzięki czemu jest w stanie pełniej docenić piękno otaczającego krajobrazu. Pogoda była typowo patagońska: cztery pory roku w jednym dniu. Od słońca i gdzie niegdzie błękitnego nieba po zawieje śnieżne i dramatycznie spadającą widoczność. Wiatr w cieniu gór równie kapryśny, także żegluga upływała w dość dynamicznym rytmie. Było kiedy machać żaglami! Zatrzymaliśmy się parę razy w kilku kaletach, gdzie schowani przed wiatrem, zakotwiczeni i dodatkowo zabezpieczeni linami wiązanymi do przybrzeżnych drzew mogliśmy rozkoszować się ciszą i spokojem, wybrać na spacer po okolicznych wzgórzach czy popływać w rozkosznie lodowatej wodzie! Tak, stało się i to! 🙂 Podpłynęliśmy również do czoła lodowca, przed którym spotkaliśmy samotną fokę, delfina i owe cztery pingwiny z Madagaskaru stojące na krze, które jednak odfrunęły gdy podpłynęliśmy przyjrzeć się im z bliska. Widzieliśmy grupy lwów morskich, grzejących się na wystających z wody kamieniach, choć jeszcze więcej dopiero po przeglądnięciu zdjęć na komputerze!

W jednej z kalet, gdy staliśmy na noc przycumowani do kutra rybackiego, dostaliśmy od rybaków dwie świeże ośmiornice (wszystko zaczęło się od krabów). Przepłaciliśmy po stokroć winem i chlebem, bo dane były nam właściwie za darmo, ale w przypływie entuzjazmu nie mogłam się powstrzymać. Wino poszło, bo było pod ręką a coś wypadało dać, zresztą jedna butelka na tyle osób naszej załogi, to tylko problem. A idea płacenia świeżym chlebem na środku morza (no dobra, właściwie całkiem blisko lądu, ale biorąc pod uwagę najbliższą dostępną polską piekarnię to całkiem jak na środku morza) jakoś zagnieździła mi się w głowie i nie chciała puścić. A co niektórzy mieli jeszcze radochę z obicia zdobyczy tłuczkiem do mięsa i wykazania się zdolnościami kucharskimi. Obiad (czy to była kolacja?) zaiste zacny!

 

Wieloryby niestety już do końca nie były łaskawe się objawić. Nawet w Kanale Wielorybników, choć fakt, że przepływaliśmy tamtędy nocą, posługując się głównie radarem, pewnie nie działał na naszą korzyść. Może gdyby echosonda… Ale za to doświadczyłyśmy na porannej wachcie pięknego wschodu słońca, z kolorowym spektaklem świetlnym na chmurach i magicznymi promieniami słońca u wejścia do Cieśniny Brian’a/ O’Brian’a? – nie mogę teraz znaleźć o niej informacji. Stanowi ona ponoć granicę, poza która roślinność jest bardziej obfita i występuje w większej skali. A za nią czekał na nas Kanał Beagle i kolejny przystanek już w Puerto Williams przy słynnym Micalvi. Przy wejściu do mariny, czekając, aż doholują i zacumują jacht żaglowy z uszkodzonym silnikiem, tańczyliśmy taniec kelpów (!?) w wirujących płatkach śniegu, podekscytowani nowym miejscem i zimową aurą. Po ulicach snuły się konie, jak psy szwędające się w przydomowych ogródkach. Następnego dnia wybraliśmy się na spacer na Torre de Bandera ale musieliśmy go znacząco skrócić ze względu na urzędowe regulacje i konieczność odprawy do Ushuaia. Wielki obiad na ryneczku miasteczka, ostatnie kartki wysyłane na poczcie, tankowanie i w drogę ku ostatniemu portowi tego rejsu!

Do Ushuaia dopłynęliśmy chyba koło 2-3 nad ranem i przez jakiś czas, rozbudzeni gadaliśmy siedząc na pokładzie jachtu, nie chcąc do końca przyznać, że to już koniec tej przygody w tym gronie. W ciągu następnych dni przyszła jeszcze kolej na zwiedzanie miasteczka, sprzątanie jachtu, pakowanie… Wszyscy planowali już kolejne dni po powrocie, a ja czułam się rozdarta pomiędzy melancholią końca wspaniałej przygody a podekscytowaniem i lekkim zdenerwowaniem związanym z tą, która się tutaj miała dopiero zacząć. Szkoda tylko, że nie w tym samym gronie. Udało nam się jeszcze razem skoczyć na wyśmienite kraby i zrobić wstępne rozeznanie po okolicy, w tym wybrać na spacer do położonego na zachodzie Parku Narodowego. I w końcu niestety nadszedł czas się pożegnać z całą ekipą, choć mam nadzieję, że nie na bardzo długo!

Rejs był w całości niesamowity. Tak różny w pierwszej części podczas długiego przelotu przez ocean na południe, od późniejszych pięknych i wymagających kanałów Patagonii. Wszystkiego po trochu. Pierwsze naście dni mieliśmy okazję przywyknąć do morskiego rytmu wachtowego i czułam się z tym świetnie. Takie pozytywne poczucie udziału w czymś dużym (dla mnie to w końcu wielka wyprawa) a jednocześnie czas upływał na prostych, codziennych czynnościach, w miłej atmosferze. Jak w rodzinie! Satysfakcją napełniło mnie pokonanie małego kryzysu wewnętrznego i dalej to już tylko wiatr nas gnał… A ten był na ogół przychylny, tylko sporadycznie, głównie już tu na dole przypominał o swej nieograniczonej sile. Wspaniałe towarzystwo w trakcie rejsu i początek, mam nadzieję, wielu przyjaźni. Te kilka tygodni i intensywność pracy na żaglach pozwoliła mi również nabrać większej pewności siebie na pokładzie, w końcu. A tu na Końcu Świata, czekały mnie nowe wyzwania i nowe przygody. I świadomość, że wszystko jest jeszcze możliwe i zależy przede wszystkim ode mnie.

Załodze i Kapitanowi ogromne podziękowania! Życzę sobie kolejnych wspólnych z Wami rejsów! Zimorodka opuszczać było mi bardzo żal. Schodząc z jachtu czułam się trochę jakbym opuszczała swój dom, którym przecież był przez prawie dwa miesiące. Nowa ekipa powoli się zjeżdżała i przygotowywała do kolejnej wyprawy a mi pozostało ruszyć swoją drogą…

Z żeglarskim pozdrowieniem!

K.