16.02.2013

Kiedyś mówiłam, że chcę pływać z Przemkiem po studiach. Zaczęło się…

Wyjechałam do Londynu 24 grudnia, gdzie spotkaliśmy się z Przemkiem na Święta i Sylwestra. Potem polecieliśmy na Kanary, bo mieliśmy stamtąd płynąc z rodzinka (tata 64 lata, mama 42 lata i chłopiec niecałe 5 lat) do Australii!!! Tak się cieszyliśmy!! Tyle przygotowań, 3 tygodnie naprawialiśmy rzeczy na łódce i takie tam, aż tata zmienił zdanie. Mniejsza o powody, po tym czasie też nie byliśmy pewni, czy chcemy dalej z nimi płynąc… No i się skończyło. Kolejne 3 tygodnie szukaliśmy innej pracy.

Małe zamieszanie i kilka drobnych problemów, ale udało się przez większość przebrnąć.

Z Kanarów pofrunęliśmy z powrotem do Londynu i zaczynam pojmować to miasto jako taki globalny punkt przystankowy. Po frustracji związanej z drastyczną zmianą planów rodzinki na Kanarach odsapnęliśmy ledwie 2 dni w Londynie i znowu w drogę. Tym razem na Karaiby przez Paryż. Podroż można zatytułować “Paryż nocą” albo “Noc w Paryżu”, bo wylądowaliśmy tam w sobotę wieczorem, a w niedziele rano mieliśmy lot za ocean. Niby blisko z Londynu do Paryża a jednak podroż samolotem trwa znaczne dłużej niż przejazd pociągiem, ze względu na dojazdy do lotnisk, w obu przypadkach położonych daleko od miast. No ale skusiły nas pierwotnie tańsze ceny biletów, tylko znowu po uwzględnieniu dojazdu do lotniska…

Paryż. Ponieważ nigdy wcześniej tu nie byłam, chcieliśmy zobaczyć możliwie dużo podczas tego krótkiego pobytu. Na szczęście spaliśmy w hotelu zaraz kolo Gare du Nord więc mogliśmy pieszo ruszyć na zwiedzanie miasta. Centrum Pompidou, katedra Notre Dame i spacer wzdłuż Sekwany, Luwr i kawałek wielkiej osi, potem na drugą stronę na wzgórze Montmartre, żeby poczuć ducha artystycznego i bazylika Sacre Coeur z widokiem na miasto…

Pięknie, Paryż w kalejdoskopie zimową porą! Ale takie pierwsze wrażenie pozostawia bardzo przyjemne, człowiek się czuje po ludzku w tym mieście, prawie jak u siebie… Spacerowi towarzyszy coraz silniejsza chęć powrotu, kiedyś, na spokojnie…

Co innego lotniska. Przy przylocie do Paryża okazało się, ze dotarł tylko jeden bagaż (z dwóch) i co ciekawe ten cięższy, większy i w ogóle ponadwymiarowy… Drugi oficjalnie jest opóźniony, gdyż za zagubiony bagaż uznaje się dopiero po miesiącu… Perspektywa czasowa zupełnie absurdalna… Na bagaż czekamy do dzisiaj(16.02), mają jakoby dosłać go na Saint Lucie…

Przy wylocie z kolei spędziliśmy w nerwach prawie godzinę przed odprawa, bo bilety kupione przez internet nie były zarejestrowane, czy coś tam. Po około 40 minutach Pani nam powiedziała, ze dziś już nie polecimy, że musimy mieć potwierdzenie zapłaty (mieliśmy potwierdzenie rezerwacji, ale ponoć nie wystarczające). Po kolejnych 10 my powiedzieliśmy, że nic więcej nie mamy i chcemy lecieć teraz, na co Pani odparła, że w takim razie mamy biec żeby zdążyć jeszcze w ostatniej chwili i że jest wszystko ok… No więc nic nie rozumieliśmy, ale pobiegliśmy, zdążyliśmy i polecieliśmy… Na Guadelupę, gdzie z największego samolotu jakim leciałam do tej pory przesiedliśmy się do najmniejszego… W trakcie przesiadki poczuliśmy trochę w co się pakujemy, w jakie temperatury… W Paryżu padał śnieg. Tutaj człowiek marzy o kąpieli w śniegu…

Podczas pierwszego lotu nas napoili i nakarmili i nie mogę się pozbyć wrażenia, ze byliśmy tylko małymi trybikami w maszynie transportowej. Dać jeść i pić, żeby nie marudzili, włączyć film żeby czymś zająć, dać poduszkę i niech śpią. Każdy sobie coś tam mógł wybrać na swoim malutkim ekraniku, jakby wszyscy mieli odłożyć rozmowy ze sobą na czas kiedy już wyjdą z samolotu i nie będzie więcej elektroniki dookoła. Jakby w samolocie nie dało się inaczej… Lepiej by ustawili rowerek, żeby można nogi rozruszać w trakcie tych 8 godzin 🙂 można by wykorzystać energię pasażerów do zasilenia tych ekraników 🙂

Za to podczas drugiego lotu, krótszego, na niższej wysokości, oglądaliśmy wyspy pod nami i jachty płynące miedzy nimi. Było kameralnie, w przyjacielskiej atmosferze, pilot przed lotem zagadywał pasażerów… Znowu bardziej ludzko.

Lotnisko na którym wylądowaliśmy to taka długa drewniana wiata obok dość krótkiego pasa startowego i jeden mały budynek w którym przechodzi się kontrolę paszportową, odbiera bagaże i odprawę celną. Dostaliśmy jakieś wizy, nie wiemy na jak długo. W sumie nie wiedzieliśmy na jak długo potrzebujemy i nic nie wypełniliśmy w rubryce dotyczącej wyjeżdżania z Saint Lucii. Ale nikt nas o nic nie pytał, szybko poszło.

Na jachcie w Rodney Bay Marina przywital nas Frank, poczatkowo milo. Ze byl juz pozny wieczor a my zmeczeni po podrozy to zjedlismy razem kolacje i poszlismy spac. Kolejne dni to poznawanie okolicy, kapiele w morzu (Karaibskim!!), wizyta w pobliskim Castries i przegladanie lodki. Od wlasciciela lodki, pana G., dostalismy polecenie, zeby sprawdzic co zostalo na lodce zrobione przez Franka przez ostatni miesiac, no i ogarnac reszte, zebysmy troche poplywali i sprawdzili czy wszystko ok i cieszyli sie z wakacji do jego przyjazdu (pod koniec lutego). Tylko ze Frank nie bardzo chce sie z nami dzielic informacjami i w ogole z nami nie rozmawia. Uslyszelismy sporo przykrych rzeczy powiedzianych, a wlasciwie wykrzyczanych w pasji i nastala sytuacja patowa. Potem Frank zniknal, przypuszczalnie poplynal ze swoim znajomym gdzies, nie wiemy kiedy wroci. Wiec teraz mamy czas zeby ogarnac troche lodke i to wszystko co zostalo zrobione i co jeszcze wymaga pracy, ale chyba na razie nie wyplyniemy nigdzie. Czekamy jeszcze ciagle na Przemka bagaz (tak tak, mamy nadzieje, ze go tu dosla) i aklimatyzujemy sie w tropikach.

Kupilam ostatnio farby i podobrazia do malowania, dzisiaj dostalam od jednego z gosci pracujacych w okolicy mariny – Evansa, kawalek sklejki, z ktorej Przemek wycial mi palete 🙂 Niedlugo zabieram sie do malowania 🙂 Na razie mam tylko jeden pomysl…

Staramy sie probowac lokalnego jedzonka i przysmakow, co nie jest zbyt proste, bo zakupy w sklepie wychodza pieronsko drogo, wiec rownie dobrze mozemy jadac w barach – tylko takich lokalnych, w ktorych Saint Lucianie (:)) tez jedza, a nie typowo turystycznych, bo wtedy placi sie tez za bycie turysta. Ale w tych lokalnych jest milej i naprawde smacznie.

Wczoraj uaktywnilam tez swoj suszony zakwas, dzisiaj juz babelkuje, wiec jutro chyba sprobuje upiec pierwszy chlebek poza Krakowem 🙂 na Kanarach nie dalo sie kupic maki zytniej, w Londynie nie bylo czasu na takie rzeczy (zwiedzalismy muzea i knajpy 🙂 ), wiec teraz dopiero zobacze czy da sie wyhodowac naturalne drozdze na innym kontynencie 🙂 tym bardziej, ze bochenek chleba kosztuje tutaj minimum 24zl 🙂 maka tez do tanich nie nalezy, ale jednak wychodzi ekonomiczniej 🙂 i przede wszystkim smaczniej (choc to sie okaze), bo dostac mozna tu przede wszystkim chleb tostowy i slodkawe buly… No i pity czy “flat bread” jak to sie tutaj nazywa, ale to co innego…

Staramy sie tez unikac nadmiaru slonca, choc to nie bardzo mozliwe. Uzywamy kremow z filtrami 30 i 50 a i to czasem wydaje sie za malo. Ale jeszcze troche nam brakuje do koloru tubylcow 🙂 Tambylcy charakteryzuja sie tym, ze sa bardziej czerwoni 🙂

Ludzie tutaj sa niesamowicie serdeczni, caly czas zagaduja, typowe angielskie small talk: jak sie masz, co slychac, milego dnia… I oferuja rozne rzeczy, glownie taxi (drozsze co najmniej 10-krotnie od busikow, ktore jezdza co pare minut (albo sekund, czasem jest ich wiecej niz zwyklych samochodow), jedzonko, koraliki i wszystko co sprzedaja na straganach. A ze na straganach sprzedaja prawie wszystko, to naprawde jest sie czesto zagadywanym 🙂 ale nie zbyt nachalnie, czesto takie zagadywanie po prostu konczy sie wymiana uprzejmosci albo rozmowa skad jestesmy i dokad plyniemy. Zupelnie inaczej niz w Maroku, gdzie mielismy serdecznie dosc nagabywania, nachalnosci i przeklinania gdy nie chcielismy rozdawac pieniedzy…

Klimat i temperatura powoduja, ze wszystko sie robi troche wolniej i ciezko utrzymac wysoki poziom koncentracji przez dluzszy czas 🙂 A jak juz sie wypije male piwo w ciagu dnia (tutaj standardowa wielkosc butelek piwa to 275ml – zupelnie slusznie) to sie jest kompletnie pijanym… 🙂 Nie wiem czy przez slonce, bo przeciez siedzimy glownie w cieniu, czy przez temperature, ktora w koncu nie jest tak kosmicznie wysoka, ale alkohol szybko dziala.

Dzisiaj wiecej pada i mocniej wieje, wiec troche mozna odsapnac. Deszcz jest dosc ulewny, ale przyjemnie chlodny i orzezwiajacy. Snieg jest tylko sennym marzeniem…