Czas spędzony w Reykjaviku upłynął szybko i praktycznie. Nastąpiła wymiana załogi i kapitana, (tu znowu podziękowania dla organizatora i kapitana tego odcinka Maćka Sodkiewicza oraz lądowego działu wsparcia meteo!) zakupy, przebieżka po okolicy, lokalne przysmaki kulinarne (wielce satysfakcjonujące dzięki radom Ewy :))… Pierwszy dzień integracyjny z nową ekipą – i przyjemna popołudniowa kąpiel w gorących źródłach, całkiem niedaleko miasta. Relaks w czystej postaci! Poczułam jak wszystkie myśli odpływają wraz z nurtem strumienia, a ciepło wody przenika na wskroś aż do samych kości. Katharsis. Bajeczny krajobraz, mgła i snujące się nad źródłami opary, gdzieniegdzie owce wylegujące się na rozgrzanych kamieniach, bawełniane kłębiaste kwiaty wokół; chwila totalnego spokoju…

Gdy już wszystko było gotowe, jacht zasztauowany, pozostało zatankować paliwo (wyzwaniem okazał się samoobsługowy ale uruchamiany zdalnie na telefon dystrybutor po drugiej stronie mariny, konieczna była kilku-razowa sekwencja “zadzwoń, naciśnij, podnieś, naciśnij, zadzwoń…”), wypłynąć z portu i obrać kurs na zachód…

Wiatr i fale sprzyjały nam od początku. Ale im bliżej byliśmy największej wyspy świata, tym bardziej świat wokół nas cichł i zamierał. Aż w końcu, niczym antrakt przed grenlandzkim rozdziałem – zupełna cisza na morzu.

Świtowa wachta – moja ulubiona. Mgła jak mleko, przerzedzająca się i gęstniejąca na zmianę, grała z naszą wyobraźnią i podsycała oczekiwania. Gdy słońce w końcu wytoczyło się spod widnokręgu, jego promienie utworzyły świetlną bramę na mięsistej niemal krawędzi tejże; tęcza godna Arktyki, niczym portal do tej cudnej krainy. I tam, po drugiej stronie, nastał czas spełniania życzeń: majestatyczne góry lodowe, taniec pełnych gracji wielorybów, ich ciche szepty przy wydmuchach fontann i dumnie prezentowane ogony. (Jednego wieloryba nieco później Marta prawie rozjechała, ale na szczęście dla niego i dla nas zdążył w porę zanurkować, tuż przed naszym dziobem.) Do tego złote słońce w tle, odbijane przez idealnie gładką, oleistą wręcz powierzchnię morza. Zupełnie nierealne. Magiczne. I wkrótce pierwsze spojrzenie na ten porwany, górzysty brzeg… Nareszcie!

Zbliżając się do lądu, wypatrzyliśmy (Magda wypatrzyła, chyba przez przypadek ;)) niesamowitą górę lodową z dziurą w środku!!, więc zaraz ruszyłam na ekspedycję kajakową, żeby uwiecznić Barlo na tak godnym tle. W trakcie wykonywania serii pocztówkowych fotografii, w pobliżu ukazała się druga góra lodowa z dziurą; emocje sięgnęły zenitu, a Barlo wraz z załogą stało się bohaterem zdjęć przez dziurę w górze z górą z dziurą w tle… Do tego pływanie kajakiem po brzegach wód terytorialnych takiej góry (kształt jej części podwodnej utworzył coś w rodzaju najpiękniejszego na świecie, dość płytkiego basenu, z wodą w kolorze agresywnego turkusu) przyprawiło mnie o drżenie kolan. A serce moje zupełnie zamierało na dźwięk pękającego lodu – niczym potężnych westchnień tego potwora. Na szczęście nie musiałam się przekonywać jak szybko umiem wiosłować; miałam tam focze towarzystwo, i zdałam się na ich instynkt i umiejętność oceny zagrożenia. Mnie chyba uznały za większe 😛 Doświadczenie bezcenne!

Z resztą wszystkie góry lodowe miały cudaczne formy: jedne surowe, geometryczne, niczym sen szalonego architekta; inne o kształtach organicznych, obłych, wyślizganych promieniami słońca, niczym futurystyczne rzeźby. I biel. I turkus. I błękit nieba… I znowu wieloryby. I słońce. I radość. I spokój…

W końcu skierowaliśmy się do pierwszego celu naszej podróży, stolicy Wschodniej Grenlandii, Tasilaqu.